Poczuła, jak zielone pnącza zaciskały się, boleśnie
wrzynając w skórę.
Dłuższą
chwilę walczyła z nimi, sięgnęła w końcu po sztylet i płynnym ruchem przecięła
wiążący ją bluszcz. Ten opadł bez ruchu na ziemię, w locie jedynie wywijając
konwulsyjnie końcami.
–
Cholerstwo… – mruknęła.
Strzepnęła z ramienia pozostałe po
roślinie grudy i przyspieszyła kroku, starając się nie myśleć o piekącej
skórze.
Puszcza Wyklętych. Im dłużej tu
przebywała, tym bardziej miała ochotę zawrócić i oddać przyjęte wcześniej
srebro. Sakiewka jednak radośnie pobrzękiwała, przypominając o sowitej
zapłacie.
Trzeba było ugryźć się w język,
pomyślała. Albo podziękować i odejść z godnością. Po kiego się na to
godziłam?
Westchnęła ociężale i skryła się pod
tworzącym łuk, omszałym pniem, uprzednio rozglądając się, czy aby nie czyha na
nią kolejne dziwactwo. Już któryś raz tego dnia sięgnęła po bukłak i przyłożyła
do niego spękane wargi. Piła łapczywie, do ostatniej kropli.
Długo tu nie pożyję bez wody.
W wyobraźni rozwinęła przekazaną jej wcześniej mapę i rozluźniła się nieco,
przypominając sobie o płynącej gdzieś w środku Puszczy rzece. Odetchnęła
głęboko. Rusz się, głupia. Padniesz, jak tu zostaniesz. Starła grzbietem
dłoni krople potu z czoła i była gotowa zebrać się do drogi, ale…
Szelest.
Wszystkie mięśnie jak jedno spięły się i czekały na rozkaz.
Wstrzymała oddech. Czuła pełzające po jej plecach dreszcze
niepokoju. Instynktownie przebiegła wzrokiem najbliższy krajobraz. Co do…
tam? A… może… tam?
W tej gęstwinie?
Przyjrzała się miejscu szczególnie.
Nie zauważyła niczego szczególnego. Ot, liście, w dodatku zielone, żadnych
śmiercionośnych pnączy.
Jesteś w dżungli,
głupia. To normalne, liście szeleszczą. Zerknęła na bladoróżową pręgę na
ramieniu. Aczkolwiek…
Płacz. Tak, teraz wyraźnie go
słyszała. Dziecko? Przecież…
Podniosła się. Dochodziło
stamtąd?
Przeszła parę kroków i zatrzymała się, słysząc, jak lament
przybiera na sile. Tak, teraz była pewna. Dziecięcy płacz.
Miała wrażenie, jakby cały las wypełnił się tym okropnym
dźwiękiem. Słychać go było zewsząd, głośno, nieprzerwanie, niemal doprowadzając
do szaleństwa. Równie irytujący jak zgrzyt zamków czy tarcie metalu.
Cholera…, ponownie przetarła
wierzchem dłoni mokre od potu czoło i zmrużyła oczy. Wilgotne powietrze
wyjątkowo drażniło, oddech stał się ciężki, nierówny.
Tam, za krzewem! Ruszyło się!
Chwyciła
broń i wolno do niego podeszła.
– Hej,
wyłaź!
Wycelowała
ostrze w jego stronę, zachowując bezpieczny dystans. Podejrzliwie przyjrzała się
liściom.
– No,
dalej! Wiem, że tam siedzisz!
Płacz
przybrał na sile, przeradzając się w jęk. Nie mogła już tego słuchać.
– No,
wychodźże! – wycedziła.
Zgarnęła
wierzchnią warstwę liści i dostrzegła ciemny czubek głowy. Postać skuliła się
bardziej, zawodząc cicho.
– N-nie…
Schowała twarz w dłoniach, w kółko powtarzając swoje ciche
„nie” i dygocząc. Kobieta porwała ją za rękę i siłą wyciągnęła z krzaków.
Dziewczynka miała na sobie starą, zatęchłą tunikę, zsuwającą się z drobnych,
kościstych ramion. W krótkie, brązowe włosy wplątało się kilka niesfornych
listków.
Po
chwili dziecko spojrzało na nią wielkimi, ciemnymi oczami pełnymi łez.
Kobiecie wydawało się, jakby cały świat zwalił się jej na
głowę.
Powoli odłożyła broń na ziemię,
bacznie obserwowana przez małą. Przykucnęła, opierając łokcie na kolanach i
przyglądając się obcej twarzyczce.
– Hej…
Jak się tu znalazłaś?
Dziewczynka
pociągnęła nosem, po czym spuściła wzrok. Paluszkami zaczęła miętosić skrawek
materiału.
No,
gadaj. Nie
doczekawszy się odpowiedzi, kobieta westchnęła ciężko.
– A jak masz na imię?
Znowu cisza. Gdyby nie wiatr poruszający liśćmi,
pomyślałaby, że czas się zatrzymał. Co dziecko mogło robić w takim miejscu?
Zgubiła się? Przecież od najbliższej osady dzieliło je dobre trzy dni drogi
pieszo. Czy byłaby w stanie o własnych siłach tu dotrzeć, nie narażając się po
drodze na niebezpieczeństwo? Co ze zwierzętami? No i nie tylko nimi…
Czy to w ogóle możliwe?
Jak na zawołanie, poczuła delikatne mrowienie w prawym
ramieniu, w miejscu, gdzie zaatakowało ją pnącze. Możliwe?
– Ama…
Głos
małej brzmiał bardzo słabo. W dalszym ciągu nie miała odwagi podnieść głowy. Co
za utrapienie…
– No
cóż… Amo. Zgubiłaś się, co?
Ama
przytaknęła cichutko. Na oko mogła mieć nie więcej niż pięć, góra sześć lat.
– Tak się
składa, że mam mapę, o. – Kobieta wyciągnęła ze skórzanej torby skrawek skóry,
na którym różnymi kolorami zaznaczone były góry, rzeki, mokradła. Rozwinęła ją
przed sobą. – Widzisz? Możemy stąd wyjść. Wyprowadzę cię.
– Do
mamy?
Nie, do najbliższej dziury, na który się natkniemy i gdzie
zechcą cię przyjąć na służbę,
wysiliła się jednak na uśmiech.
– Tak,
do twojej mamy. Idziemy?
Ama
przetarła brudny policzek rękawem i kiwnęła główką.
No,
nareszcie!
Korzystając
z chwili, przyjrzała się bliżej dziewczynce. Sama skóra i kości… pewnie
dziecko jakichś wieśniaków. Susze w tym roku były wyjątkowo intensywne i w
wielu gospodarstwach nie było co do gara włożyć. Nie zdziwiłoby ją, gdyby ktoś
„przypadkowo” zgubił dziewczynkę.
Kobieta
podniosła rzucony wcześniej miecz i schowała go do pochwy na plecach.
– No, to
chodźmy.
Ama posłusznie podreptała za
nieznajomą. Nerwowo powłóczyła nogami, rozglądając się z niepokojem na
wszystkie strony, dopóki nie zyskała pewności, że nikt ani nic za nią nie
idzie. Starła zaciśniętą w dłoń piąstką łzy spływające po policzku, rozmazując
brud.
Wokół siebie widziała zieleń, dużo
zieleni. Dziko rosnące trawy, dziwne, długie patyki stojące na sztorc, a
których nigdy wcześniej nie miała okazji zobaczyć. Drzewa, ogromne drzewa
zasłaniające niebo i słońce, i krzewy, jak ten, w którym się schowała. I liny
wyglądające jak węże, i pnie ubrane w mech. I piękne kwiaty, czerwone jak
jabłko i białe jak śnieg, z ostro zakończonymi płatkami i takim malutkim,
żółtym środeczkiem. Kwiaty rosły też na tych lino-wężach, a na nich siedziało
mnóstwo dwu i trzygłowych motyli. Gdzieś nieopodal musiała przepływać rzeka,
ponieważ jej cichy szum bawił uszy.
– Nie
beczysz już? – Ama wzdrygnęła się. Pociągnęła nosem i wbiła wzrok w mokrą
ziemię pod swoimi stopami, w której wcześniej zostawiła ślady. Kobieta
westchnęła przeciągle i przewróciła oczami. – Pytałam, czy już nie beczysz?
– N-nieee – czknęła głośno – nie, nie...
Na litość Stworzyciela, kto cię
wychował? Nerwowo przetarła
wierzchem dłoni mokre od potu czoło i torując sobie drogę, zwróciła się do
dziewczynki.
– Słuchaj no, kozo. – Wyciągnęła miecz i
przecięła w pół blokujące drogę pnącze. – Nie becz tyle, bo tu i tak cię mama
nie usłyszy. – Kolejnym machnięciem ostrza pozbyła się rosnących przed nimi
ostrokrzewów, podniosła Amę i przeniosła na drugą stronę, po czym schowała
broń. – Więc nie baw się w kozę. Chyba, że lubisz, gdy ktoś tak na ciebie mówi.
Kozo.
– N-nie jestem kozą...
– A wiesz, jak wyglądają kozy?
Ama przytaknęła, pamiętając, jak
kiedyś na jej papę wbiegł kozioł i próbował wrzucić go na swoje poskręcane
rogi. Tato bardzo się wtedy rozgniewał i następnego dnia nie widziała już
biegającego po łące koziołka. Mieli też starą kozę, Lalę, ale pewnego dnia
tatuś zamknął się z nią w szopie, bo nie chciała dawać mleka i od tamtej pory
nie widziała już Lali.
– A
słyszałaś kiedyś historię o koziej dójce?
Ama zaprzeczyła. Z zaciekawieniem zaczęła obserwować plecy
dziwnej kobiety.
– No to
ci powiem. No więc pewnego razu, gdzieś bardzo... ugh, co za cholerne pnącza...
no więc bardzo daleko, gdzieś w wysokich górach, żyła sobie dziewczynka, co
miała… ile ty masz lat?
– Tyle!
Ama
poczekała aż kobieta odwróciła się i pokazała jej otwartą dłoń lewej ręki.
– Pięć?
No, pięknie. Co za przypadek. – Kobieta pomogła Amie wdrapać się na niewielkie
wzniesienie, po czym sama zarzuciła ręce i podciągnęła się tuż za nią. – Bo, widzisz, ta dziewczyna… nie, uważaj,
tutaj nie stawaj. – Odciągnęła Amę od uskoku i przeniosła przed siebie. Zdziwiła
się, jak lekka wydawała się dziewczynka w jej ramionach. Postawiła ją i pchnęła
delikatnie naprzód. – No, idź, idź. No więc ta dziewczynka miała tyle lat, co
ty. No i pewnego razu, dziewczynka wybrała się do pobliskiej wioski. Czekaj...
dobra, mam. Cholerstwo, widziałaś? Pod koszulą mi wierzgało. Takie czarne
paskudztwo. Utrapienie... czekaj, na czym ja skończyłam... a! No więc Ann
poszła zobaczyć zagrodę, w której znajdowały się kozy jakichś bogatych panów.
Widziała kozy duże, małe, białe, czarne... i przez chwilę nie mogła uwierzyć. Tyle
tych kóz! I zrazu pomyślała sobie, że to chyba najpiękniejsze zwierzęta na
świecie. I codziennie, gdy rodzice nie patrzyli, wymykała się do tej zagródki i
obserwowała kozy. Aż pewnego dnia podszedł do niej miły człek i zapytał, czy
nie chciałaby takiej kozy wydoić. Wiesz, jak się doi kozy?
Ama przytaknęła.
– A,
widzisz. A Ann nie wiedziała. Staruszek pokazał jej, jak wydoić kozę, a że była
mądrą dziewczynką to szybko się nauczyła. I gdy tylko mogła, przychodziła do starca
doić kozy, i gdy je tak doiła to miała wrażenie, że te kozy to rozumieją ją i
że może im powiedzieć absolutnie wszystko. Ale w końcu rodzice dziewczynki
dowiedzieli się o zakazanych wyjściach Ann. Bardzo się rozgniewali, ponieważ
zagroda leżała dość daleko od ich górskiej chatki, a schodząc do niej Ann
musiała przechodzić przez niebezpieczny las. Wiesz, co się stało?
Niespodziewanie zapytana, Ama
zarumieniła się.
– Rodzice zabronili Ann wychodzić do kóz?
– A, żeby tylko! Zamknęli dziewczynkę na kilka
dni w chlewie, o skórce chleba i wodzie, żeby wybić jej z głowy głupie wyjścia
do lasu! Ann niemal bez przerwy płakała, aż jej płacz przerodził się w
beczenie. Gdy którejś nocy rodzice weszli do chlewiku, nie widzieli już swojej
córki, tylko beczącą, złocistą kózkę. I kiedy zaczęli szukać dziewczynki, kózka
skoczyła przed nimi i powiedziała głosem Ann: „Dziękuję za wszystko, ale muszę
już iść”. I pobiegła na swoich kopytkach do kozich braci i sióstr, których parę
dni temu zmuszona była porzucić. I od tej pory razem biegali po górskich szczytach,
a Ann nigdy nie czuła się bardziej szczęśliwa.
Nastąpiła chwila ciszy. Ama wyraźnie
widziała przed sobą stado kóz, biegnących po zielonej trawie, jedna przy
drugiej. Wszystkie wesołe, zdrowe i silne. I bardzo, bardzo piękne.
– No, to wiesz, o czym była historia?
Ama, z chwilą wahania,
odpowiedziała.
– O Ann, która zamieniła się w kozę?
– Tak. I nie. Faktycznie, na początku też
myślałam, że to o kozy chodzi. O kozy i dziewczynkę. – Machnęła ręką, chcąc
przegonić sprzed twarzy natrętne owady. – Ale ta historia ma też swoje drugie
dno. Domyślasz się, jakie?
Ama
pokręciła główką. Kobieta westchnęła.
– O
przeznaczenie. Nie da się uciec przed swoim przeznaczeniem. Bo, słuchaj. Ann
kochała kozy i naprawdę bardzo, bardzo chciała stać się jedną z nich. Nawet
zamknięcie jej w chlewie nie sprawiło, że pragnienie to osłabło. Nie da się
zmienić swojego przeznaczenia, tak jak nie da się zakazać miłości. Bo jej
przeznaczeniem było życie wśród kóz, niezależnie od formy. I tak się stało.
***
Ama spoglądając w gwiazdy
zastanawiała się, jak Stworzyciel mógł rozrzucić po niebie tyle maleńkich, a
tak jasnych kamyczków, które prócz różnorodnych kolorów układały się jeszcze w
inne wzory. W jednym miejscu całe mnóstwo migocących punkcików wiły się niczym
węże, a w innym wyglądały jak maleńki garnuszek pełen mleka, którego w dniu
swego imienia mama pozwalała wypić jej z dodatkiem słodkiego miodu i zagryźć
kawałkiem ciasta z miodowym spodem. Miód kupowały z mamą w miasteczku, na
straganie takiego zabawnego pana o ciemnej skórze, który czasami dawał jej
spróbować towaru z różnych krajów. Nie pamiętała tych wszystkich śmiesznych
nazw, ale rzeczywiście, każdy smakował zupełnie inaczej. Najbardziej lubiła ten
jasnozłoty, z mnóstwem bąbelków i tak słodki, że próbując go bolały zęby.
Zamykała wtedy oczy i skupiała się na spływającym po gardle ciężkim płynie
sklejającym podniebienie. Pan ze straganu śmiał się z niej i raz dostała od
niego garnuszek takiego właśnie miodu.
– Baku
Sonn klor tegi nadziel!
Ama nie miała pojęcia, co powiedział
zabawny Pan, ale od tamtej pory mama zawsze zabierała ją ze sobą do miasta,
odwiedzić miodowy stragan. Papa początkowo nie był zadowolony z wyjazdów córki,
wolał, by pracowała w tym czasie w domu, ale zobaczywszy małą z kolejnym,
darmowym garnuszkiem, zmienił zdanie. Garnuszki te odkładane były na najwyższą
półkę, gdzie Ama nie miała prawa ich dosięgnąć, ale czasami mama pozwalała jej
zamoczyć palec i posmakować ich na nowo.
Ama zadrżała delikatnie. W ciągu
dnia w puszczy było okropnie gorąco, tak bardzo, że cała lepiła się ze spływającego
potu, nocami jednak odczuwała dotkliwy chłód, dlatego przed przybyciem
nieznajomej chowała się w gęstych krzewach, gdzie wydawało się odrobinę
cieplej.
Dziwna kobieta siedziała kawałek
dalej i próbowała rozpalić ognisko. Klęła przy tym tak szpetnie, że gdyby choć
jedno z takich słów wymsknęło się Amie przy rodzicach, zapewne przez kilka dni
miałaby problemy z siedzeniem, jak wtedy, gdy mama przyłapała ją na podjadaniu
ciastek dla gości.
Kobieta poddała się i ze złością
rzuciła krzemienie na bok. Złapała się za głowę i gwałtownie osunęła na
posłanie z mchu. Dłońmi masowała skronie, jakby chciała pozbyć się jakichś
natrętnych myśli. Westchnęła głęboko.
Ama obiecała być cicho jak myszka,
tak więc zrobiła i nawet nie śmiała odezwać się do obcej. Nie potrafiła jednak
oderwać od niej wzroku. Wyglądała tak inaczej, nigdy nie widziała kobiety w
spodniach i z bronią. Tylko mężczyźni mogli nosić spodnie, tak mówił papa.
Kobieta powinna być posłuszna i chodzić w luźnej sukni, żeby nie przeszkadzała
przy pracy.
A ona… Nie wyglądała jak kobieta.
Nosiła spodnie z koszulą, trzymała w dłoni miecz i zachowywała się tak, jak
kobieta nie powinna się zachowywać. A mimo to Ama nie miała wątpliwości, że to
naprawdę była kobieta, chociaż przypominała bardziej mężczyznę.
Dziwna nieznajoma drgnęła i
podniosła się. Wbiła w Amę ciekawskie spojrzenie.
– Nie
śpisz?
Ama pokręciła głową, nie
zapominając, że obiecała się nie odzywać.
– Zimno ci?
Ama przytaknęła. Kobieta podniosła
się z posłania i ciężkim krokiem podeszła do małej. Ułożyła się przy niej.
– Mi
też. Jestem beznadziejna w samodzielnym rozpalaniu ogniska. – Podniosła głowę i rozejrzała się po niebie. –
Ładnie świecą.
Ama spojrzała niepewnie na profil
kobiety. Uśmiechała się łagodnie. Szeroko otwarte, ciemne oczy utkwiła w
jednym, odległym punkcie. Pomimo zmęczenia i głodu jej twarz wyglądała na pełną
życia. Ama pomyślała, że to bardzo piękna twarz. I że chciałaby widzieć takie
twarze dużo częściej.
Kobieta
jakby poczuła jej wzrok na sobie i odwróciła się do dziewczynki, podkładając
pod policzek złożoną dłoń.
– Co
jest? Boisz się?
Otoczone ciemnym lasem, wsłuchane w
odgłosy szelestu, pohukiwań, cykania krzesinóg, uspokojone tchnieniem wiatru,
patrzyły sobie prosto w oczy. Mech, choć chłodny i wilgotny w dotyku, pozwalał
wygodnie ułożyć się do snu. Pnącza nocą nie wzbudzały lęku, bez słońca
pozostawały zwykłymi pnączami, ale ruszyć w drogę będą musiały jeszcze przed
świtem. Ama wiedziała, że czegoś się boi, nie wiedziała tylko, czego dokładnie.
Lękała się Puszczy, a jednocześnie wydawała się jej piękna i magiczna. Jeszcze
nigdy w swym krótkim, pięcioletnim życiu nie widziała tylu różnych zwierzą i
roślin, całkiem odmiennych od tych, które znała i z którymi się bawiła.
Niektóre bawiły ją swoim śmiesznym wyglądem i wydającymi dźwiękami, inne
przerażały do tego stopnia, że nie miała odwagi spojrzeć na nie dłużej, niż
krótki rzut oka. Ich czułki, szczypce, owłosione tułowia, długie, ciągnące się i
lepkie od śluzu kończyny wywoływały wstręt, dzielnie zamykała oczy i za pomocą
jedynie słychu starała się podążać za tajemniczą kobietą. Kilka razy wpadła na
coś i przewróciła się, na co kobieta odpowiadała gniewem i krzykiem. Raz
schwyciła Amę za rękę, gwałtownie podniosła i spoliczkowała, nazywając ją małą,
tępą pizdą i głosząc tyradę na temat niebezpieczeństwa każdego kroku -
niebezpieczeństwa ściąganego przez Amę i jej bojaźliwość. Dziewczynka nie
śmiała wspominać o strachu, bała się, że kobieta uderzy ją drugi raz. Cicho
więc ruszyła przed siebie, powstrzymując łzy i zaciskając pięści, próbując nie
poddać się targającymi nią konwulsjami.
Bała się o mamę i papę. Jak bardzo
będą źli, gdy wróci już do domu i okaże się, jak wiele swoich obowiązków zaniedbała.
Bała się ich reakcji, drewnianego kija z ostrym końcem, po który często
sięgali, gdy była nieposłuszna.
Bała się, że zabawny Pan z miodami
poszedł sobie widząc, że Ama już nie przychodzi, i że nigdy więcej nie będzie
miała okazji spróbować ich jeszcze raz.
Bała
się, że w nocy jakieś robaki oblezą ją i wejdą do ucha albo między nogi, że
swoimi szczypcami wygryzą jej skórę i zrobią w Amie swój nowy dom.
Bała
się, że dziwna kobieta zostawi ją samą i Ama znów będzie musiała ukrywać się w
krzakach, głodna, zmarznięta i spragniona, przede wszystkim jednak – samotna.
Ale na ten moment, na to jedno
uderzenie serca, to kobiety właśnie bała się najbardziej.
Dlatego
też na pytanie odpowiedziała szybkim i krótkim „nie”.
Kobieta
cmoknęła i zmrużyła oczy, chichocząc cichutko. Śmiech ten wcale nie spodobał
się Amie.
– Oj,
ach. To źle. Bardzo źle. – Odgarnęła włosy z czoła Amy matczynym gestem. Dłonie
miała zimne i szorstkie. – Strach nie jest wstydem. Lepiej przyznać się do
niego niż udawać, że każdy może cię wyruchać, a ty mu jeszcze za to podziękujesz.
Ama zadrżała pod jej dotykiem.
Przełknęła ślinę i próbowała oddychać miarowo i spokojnie, pod żadnym pozorem
nie okazywać lęku.
– Boisz
się mnie. – Było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Kobieta przewróciła się z
powrotem na plecy i ponownie wbiła wzrok w niebo, nie czekając na odpowiedź. –
Nie musisz odpowiadać, Kozo. Wiem to. Widzę to w twoich małych, wystraszonych
oczach. To i wiele innych, niezrozumiałych dla mnie rzeczy. – Skrzyżowała ręce
na piersi, nogi splotła w kostkach. Wzruszyła ramionami. – Ja nie wiem, może za
głupia jestem.
Zamknęła oczy marszcząc przy tym
czoło, jakby sama ta myśl sprawiała jej ból. Wzięła kilka głębszych wdechów,
pociągnęła nosem i ukryła twarz w zgięciu łokcia prawej ręki.
–
Branoc, Kozo. Niech ci się przyśnią gwiazdy.
Ama odpowiedziała cicho „dobranoc” i
poszła w ślad opiekunki. Po krótkiej chwili dotarły do niej pochrapywania
kobiety. Pomogły jej nadać odpowiedni rytm i sama wkrótce poczuła się senna.
Tej
nocy, tak samo jak poprzedniej i jeszcze innej, Ama nie śniła.
***
Zerwały się jeszcze przed świtem.
Kobieta brutalnie wyrwała Amę z ciemności, targając jej wątłym ciałem. Ruszyły
bez śniadania, po drodze wypijając jedynie po bukłaku wody, zaczerpniętej
rankiem z płynącej przez środek Puszczy rzeki Eblos.
Kobietę okropnie bolał brzuch z
głodu. Czuła się tak, jakby wszystkie mięśnie i wnętrzności biły się z sobą o
odrobinę energii, jaką mogłyby zaczerpnąć, gdyby dostała coś do jedzenia.
Musiała jednak zadowolić się niewielką garścią czerwonych jagód zebranych po
drodze. Były małe, z pomarszczoną skórką i żółtym, śmierdzącym środkiem, który
przypominał zapach zepsutego mleka, ale miała tę pewność, że są jadalne.
Cierpkie i gorzkawe, ale zjadliwe. Stanowiły tego południa ich jedyne źródło
pożywienia. Ama zastanawiała się, czy jej nowa opiekunka nie mogłaby użyć
miecza na plecach i zapolować na jakieś zwierzę, ale kobieta, jakby czytając
jej w myślach, stwierdziła na głos.
– Widzą
nas. Czują, że coś jest nie w porządku. – Rozejrzała się w koło, marszcząc nos.
– Widzisz tam? – Palcem wskazała na brązowo-czerwoną kałużę, zaledwie
kilkanaście kroków dalej. – Krwawa biegunka. Srają pod siebie krwią – pokręciła
głową i cmoknęła głośno – potem zastanawiają się, co im z dupy wylazło. Mózgi
im gniją od wewnątrz. Jedyne, co wiedzą, to to, że chce im się srać. I jeść.
Więc jedzą to, co wysrały. I tak w kółko – westchnęła przeciągle. – Tutaj nie
zapolujemy. Za duże ryzyko. Jak jedno jest chore, to i drugie będzie. Zjesz to
i już możesz sobie wbić sztylet w serce. – Oderwała wzrok od gnoju i ruszyła przed
siebie. – Nie mam ochoty opychać się własnym gównem.
Ama nie śmiała więc pytać dalej.
Grzecznie dreptała za kobietą, starając się nie narobić zbędnego hałasu mogącego
przywabić ukryte stwory.
Wczesnym południem, gdy słońce
górowało wysoko na niebie, kobieta zarządziła postój. Idąc wzdłuż nurtu rzeki
na wschód, miały wkrótce napotkać jej ujście i pójść jednym z rozgałęzień.
–
Spójrz. Jesteśmy gdzieś tutaj, o. – Wskazała punkt na mapie, mniej więcej w
połowie wijącej się, niebieskiej linii. – Jak dobrze pójdzie, to za trzy, góra
cztery dni powinnyśmy dojść do ujścia, tutaj. – Tym razem palec przejechał po
linii i zatrzymał się w miejscu, gdzie łączyły się z nią trzy inne. – To są jej
rozgałęzienia. Eblos to ta największa, z której piłyśmy dzisiaj wodę. Potem
rozdziela się na trzy mniejsze, północną Adlę, wschodnią Freyę i południową
Termę. Tutaj. – Wskazała na niebieską plamę wychodzącą z boku północnej rzeki.
– To Oko Adli. Takie większe jezioro. Widziałaś kiedyś jeziora?
Ama pokręciła główką. Nie licząc ich
małej lepianki, sąsiadujących z nią pól i wzgórz, oraz małego miasteczka
targowego, Ama nie widziała za wiele.
– To
takie dziury pełne wody. Pływają w nich ryby i inne takie, co można upiec i
zjeść. Albo niekoniecznie. Czasami mieszkają w nich… cóż, nie chciałabyś ich
spotkać. – Wzruszyła ramionami. – Może to w sumie lepiej, jeziora cuchną. –
Miała właśnie zwinąć mapę, gdy w połowie ruchu rozmyśliła się i odwróciła do
siedzącej obok niej dziewczynki. – Ją też pewnie widzisz po raz pierwszy? W
sensie, nie licząc tego, jak nią wywijałam przy naszym pierwszym spotkaniu?
Ama kiwnęła główką, spoglądając na
rozpościerający się przed nią świat uwieczniony na kawałku skóry. Była
zaskoczona, zawsze sądziła, że jest dużo większy, wręcz nieskończony. Tymczasem
wydawał się niesamowicie mały. I pusty, pomyślała.
– No
tak, czytać też pewnie nie potrafisz. Za mała jesteś. – Chciała dodać jeszcze
„i zbyt biedna, by się kiedykolwiek nauczyć”, nie śmiała jednak wspominać
dziewczynce o jej niskim pochodzeniu. W końcu sama do tego dojdzie. –
Jak będziesz grzeczna, to wieczorem pokażę ci kilka miejsc. Może cię
zainteresują.
– Och,
tak! – Ama uśmiechnęła się szeroko i klasnęła w dłonie. Kobieta skrzywiła się
na ten niespodziewany wybuch radości, chwyciła materiał i schowała go do dużej,
skórzanej kaletki przytroczonej do pasa.
– Dobra,
rusz się. Idziemy.
Reszta popołudnia minęła im w
milczeniu. Dziewczynka widywała co prawda różne, dziwne i niebezpiecznie
wyglądające zwierzęta schowane w krzakach, na drzewach i pnączach, wydawały się
jednak omijać je szerokim łukiem, łypiąc jedynie groźnie okiem w ich stronę. One
się nas boją, pomyślała i zaraz cichutko zachichotała na tę myśl. Dziwnej
Pani mogły się bać, z tym mieczem i ponurym spojrzeniem sprawiała wrażenie nieustraszonej,
ale Amy? Boją się mnie, boją! Jakoś dziwnie rozchmurzyła się na tę myśl.
Kobieta nie cieszyła się tak ja ona.
Raz wspomniała ukradkiem, że wcale jej się to nie podoba, ale nie powiedziała
dokładnie, co jej się nie podobało, a Ama nie dopytywała.
Pnącza, na całe szczęście, w tej
części lasu rosły wyżej i rzadziej. Podobno to znak, że niedługo przekroczą
granicę Puszczy i wyjdą w sąsiednie stepy, tak przynajmniej zapewniała kobieta.
Wkrótce, trzy, góra cztery dni, może krócej. I wróci do mamy.
Przechodząc między drzewami Ama
zauważyła, że trawa zrobiła się dużo dłuższa i mniej zielona, jakby spalona
przez słońce, a w niej rosło kilka małych fioletowych, czerwonych i białych
kwiatów. Spytała o nie kobietę.
– To
kawałek starego pola, jeszcze z czasów Pierwotnych Ludów. Zanim wyrósł tu ten
gąszcz, ludzie mieszkali w tych okolicach i uprawiali ziemię. Dawno temu. –
Chwyciła miecz i zaczęła nim przedzierać się przez trawę, wycinając dróżkę. W
przerwach między zamachami wykrztusiła z siebie: – Nie wiadomo w zasadzie, jak
ani dlaczego w mgnieniu oka wyrósł tu las. W zaledwie kilkadziesiąt lat… To
chyba ma coś z magii. I to też. – Wskazała otaczające je morze traw. – Dziwota,
że się zachowało. Powinno zdechnąć, jak pozostałe.
Ama szła
po ściętej trawie i czuła się jak w labiryncie, gdzie otaczały ją ściany
roślin. Ich szelest przypomniał jej o domu, gdzie też w czasie zbiorów biegała
w wysokiej trawie. Ale te pola różniły się od tych, które znała. Były bardziej
szare niż zielone, nie łaskotały też jak te z wioski, ale drapały i drażniły
skórę, po której chodziły zresztą maleńkie, skoczne robaczki. Ama nie śmiała
ich strącić.
Przejście przez pole zajęło im dużo
mniej czasu niż się spodziewała. To było w zasadzie poletko, maleńki skwer
rosnący gdzieś w środku Puszczy. Wydawał się Amie dziwnie znajomy, w trawie
czuła się niezwykle bezpiecznie i ciepło. Po wyjściu z niej czuła, jakby cały
świat ponownie otoczył ją swoją dzikością.
Po kolejnych godzinach spędzonych na
brnięciu przed siebie kobieta zauważyła, że Ama ani razu nie skarżyła się na
głód, mimo że pierwszy i jedyny posiłek zdążyły zjeść rankiem, tymczasem słońce
i niebo przybrały już barwy różu i czerwieni. Pomyślała, że mała pewnie
przyzwyczajona jest do pustego żołądka, co z jednej strony wcale jej nie
zdziwiło, z drugiej wzbudziło delikatne współczucie.
Tak
to już jest. Panowie obgryzają cielęcą kość, a biedni są wdzięczni, że mogą na
to popatrzeć.
Prychnęła lekko pod nosem,
przypominając sobie ostatnie bunty wieśniaków i tego, jak się skończyły.
Krwawą
miazgą, bo jakżeby inaczej. Wyprutymi wnętrznościami i wyrwanymi językami.
Głowami nabitymi na pal, wypchanymi gównem i wystawionymi przed domami matek i
sióstr. I wygłodniałymi psami, dobierającymi się do byłych panów.
Wszystkie
te informacje dotarły do niej z opóźnieniem. Będąc w ciągłej podróży, unikała
miejsc publicznych, w ostateczności udawała się na targi w poszukiwaniu
jedzenia. To na jednym z nich zaczepił ją pewien staruszek, najwyraźniej
spragniony towarzystwa. Plótł trzy po trzy, tak że nie słuchała go i zajęła się
oglądaniem ryb. Ale zainteresowała ją wiadomość o buntach na południu,
powstaniach przeciwko szlachcie i władzy.
– Ja ci powim, ze te bunta to to wresta
pokazo, ze z maluckimi to tsza śe licyć!
Zdziwiły
ją słowa mężczyzny. Do tej pory nie zastanawiała się zanadto nad życiem
chłopów, sama nigdy nie musiała pracować na roli. Nigdy wcześniej nie cierpiała
też głodu, co zmieniło się, gdy opuściła rodzinne miasteczko. Zresztą, w jej
stronach nigdy się nie skarżyli, skrajną biedę poznała opuszczając kraj. Nawet
po Ataku Skorpionów piętnaście lat temu i złupieniu większości miast ubóstwo w
Vissendorffie nie trwało długo. Ludzie utracili znacznie więcej niż srebro czy
złoto.
O
wiele więcej.
Pokręciła
głową, chcąc wyrzucić z niej natrętne myśli. Obraz staruszka zastąpiły drzewa i
zieleń traw.
Wieczorem
kobiecie udało się rozpalić ognisko, choć zajęło jej to dobrą godzinę. Mogły
przysiąść wygodnie z Amą i zjeść niezwykle skromną kolację złożoną z leśnych
owoców i odrobiny szczawiu. Mimo to dziewczynka nie uskarżała się, wręcz
przeciwnie, chciała odstąpić część swojej racji kobiecie i nawet wyciągnęła ku
niej dłoń z jedzeniem, ale ta odtrąciła ją.
– Weź
je. Nie wiesz, kiedy znowu trafimy na coś zjadliwego. Jutro możemy nie mieć
tyle szczęścia.
Posiliły
się więc i tak, jak kobieta obiecała, rozwinęła mapę i poklepała miejsce obok
siebie.
– No
chodź, nie gryzę.
Ama
posłuchała kobiety. Nachylając się nad skrawkiem materiału, słuchała
jednocześnie historii i tradycji różnych krajów. Nigdy nie sądziła, że jest ich
tak wiele.
Spytała
kobiety, skąd się bierze miód i który kraj ma go najwięcej.
– Miód?
A po co ci to wiedzieć? – burknęła. Jej wyraz twarzy świadczył jednak, że
głęboko się nad czymś zastanawia. – Miodem zajmują się pszczoły. Najpierw
zbierają pył z kwiatów, a potem łup! Miód gotowy! – Pstryknęła palcami. – Jak
na pstryknięcie. A gdzie go najwięcej? No, tego to ci nie powiem, bo sama nie
wiem. – Zmarszczyła czoło. – Może ja za głupia jestem…
Ama
zaczęła wskazywać poszczególne krainy i pytała o nie, a opiekunka odpowiadała
tyle, ile wiedziała, a gdy czegoś nie wiedziała, szeptała do siebie „ja chyba
za głupia jestem…”.
Ama
spytała w końcu, gdzie na mapie znajduje się dom kobiety.
– Ano
tu. – Wskazała na kraj znajdujący się gdzieś na górze mapy. – A tak dokładnie
to ta mała wysepka należąca do niego. Nazywa się Vissendorff. Kraj, nie wyspa.
A ty wiesz, jak nazywa się twoja wioska?
Ama
pokręciła główką. Kobieta próbowała wypytać ją o najbliższe rzeki, góry,
cokolwiek, co mogło mieć nazwę i spróbować mniej więcej rozeznać się, skąd
pochodzi dziewczynka. Ale mała nie znała żadnych nazw, mówiła tylko o wodzie
płynącej nieopodal, ale było to zdecydowanie za mało, by kobieta mogła poznać,
skąd pochodzi dziewczynka.
Ama
zdecydowała się też opowiedzieć o straganie miodowym i śmiesznym Panie.
–
Stragan? W mieście? – zapytała. Ama kiwnęła główką. – Ile tam jechałyście?
Nie
potrafiła określić. Ani za pomocą godzin, ani za pomocą słońca.
– Czyli
rzeka i miasto… muszę pomyśleć. Opowiadaj dalej!
Ama
wspomniała więc o sprzedawcy i o garnuszkach z miodem, a także o tym, że mówił
w dziwnym, niezrozumiałym dla niej języku.
– Jakim
języku? Umiesz coś powtórzyć?
– Baku…
To
jedyne słowo, jakie zapamiętała.
– Baku?
Ha! – Wskazała na mapie Wyspę Słońca. – To bardzo stary język, jeden z
najstarszych. Aarathański. Pochodzi z tej Wyspy. Aarath jest jego stolicą.
Dziwnie, nie? Nazywać stolicę po języku, czy jakoś tak. – Uśmiechnęła się. –
„Baku” znaczy „bóstwo”, coś na kształt naszego Stworzyciela. Powiedz, czy
oprócz tego dziwnego straganiarza widziałaś kogoś jeszcze? Kto mówił jakoś
inaczej?
Ama
zamyśliła się.
– Nie...
Nie, nie widziałam.
Czyli
sprzedawca-samotnik, daleko od ojczyzny...
Kobieta
gwizdnęła przeciągle.
– Cóż,
dalej nie wiem, skąd jesteś, Kozo. Ale miasteczko, o którym mówisz, musi
znajdować się gdzieś na północ od Puszczy. Tak myślę.
Po czym
szybko zwinęła i schowała mapę.
– Koniec
na dzisiaj. Możesz spać ze mną, jeśli chcesz. Żebyś nie zmarzła. – Rzuciła się
na skrawek ziemi za nią, wcześniej odgarniając z niej jedynie drobne kamyki i
gałązki. – Ruszamy dalej jeszcze przed świtem. Śpij smacznie, Kozo.
Ama
ułożyła się obok, niepewnie opierając głowę na prawym ramieniu kobiety. Gdy ta
nie zdawała się mieć nic przeciwko, dziewczynka zasnęła, ukołysana dźwiękami
lasu i pochrapywaniem swej protektorki.
***
Trzeciego
dnia Ama stała się dużo śmielsza. Nie oddalała się zanadto, ale nie mogła
oprzeć się łapaniu motyli, toteż często przystawała, by obserwować je z ukrycia
i spróbować jakiegoś chwycić. Wypuszczała je i obserwowała, jak próbują wzbić
się ponownie w powietrze.
Wszystkie dwu- lub
trzygłowe ze śmiesznymi, sterczącymi czułkami, ich skrzydła mieniły się różnymi
kolorami, jedne piękniejsze od drugich. Czerwone, żółte, niebieskie, tyle
motylów!
Jeden z
nich przysiadł na małym, żółtym kwiatku z czerwonym środkiem. Odleciał zaraz po
przyjściu Amy, ale dziewczynce wcale na nim nie zależało. Skupiła się na kwiatku,
powąchała go, a ponieważ pachniał całkiem świeżo i przyjemnie, zerwała i –
pełna dumy – postanowiła wręczyć go kobiecie.
Schodziły
właśnie z niewielkiego wzniesienia, gdy Ama zebrała w sobie odwagę.
Zatrzymała się, w obie dłonie ujęła grubą łodygę kwiatu i uniosła roślinę do góry, próbując podstawić ją niemal pod twarz kobiety, co było niemożliwe, jako że dziewczynka była o ponad połowę mniejsza.
– Proszę! Dla Ciebie! – powiedziała Ama.
Kobieta otwarła szerzej oczy ze zdumienia. Na krótką chwilę wstrzymała oddech, niepewna, co właściwie powinna zrobić. W końcu, sięgnęła po kwiat.
– Em, ah… tak, dziękuję. – Nieelegancko wepchnęła go za pasek i wznowiła marsz. Ama długo jeszcze uśmiechała się pod nosem,
W końcu las
zaczął wyraźnie rzednąć. Kobieta zapewniała, że jutro, najpóźniej pojutrze
znajdą się na granicy i wyjdą z Puszczy. Ama podziękowała kobiecie, gdy ta
wetknęła jej w ręce garść orzechów. Szły dalej, podjadając je po drodze.
Mała
postanowiła ponownie spytać kobietę o imię. Wcześniej robiła to już dwukrotnie,
ale ta zbywała ją prychnięciem. Miała nadzieję, że teraz ta dziwna pani
polubiła ją dużo bardziej i odpowie.
Podeszła więc bliżej i chwyciła ją za rękę. Kobieta nie zdążyła zareagować, gdy Ama wyrzuciła z siebie:
– Jak masz na imię?
Dziewczynka wystraszyła się nieco gdy tamta się spięła. Czekała na kolejne prychnięcie, zamiast tego kobieta westchnęła i wytarła pot spływający jej po czole. Pociągnęła Amę za sobą.
– Ty se nie odpuścisz, nie? Imię… po co ci to wiedzieć? Imiona są głupie. – Schyliła się przed gałęzią. – I nietrwałe. Na przykład twoje. Zmieniłoby coś, gdybyś zamiast Amą była, powiedzmy, Leandrą? Albo Kozą? I ile to imię miałabyś nosić? Rok? Dziesięć? Pięćdziesiąt lat? I tak w końcu każdy o nim zapomni. – Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. – Jak ci nie powiem mojego imienia, to go potem nie zapomnisz, nie? Bo to najgorzej jest, jak się zapomina. – Zatrzymała się i spojrzała dziewczynce prosto w oczy. – Przeżyłyśmy razem Puszczę, a ty zapomnisz, jak miała na imię ta obca kobieta, co wyciągnęła cię z krzaków i uratowała rzyć. Bo imiona są nieważne. – Ruszyła dalej. – Nieważne…
Ama utkwiła wzrok gdzieś daleko przed sobą. Kobieta ciągnęła ją delikatnie, ale nie rozluźniła uścisku. Jej dłoń wydała się dziewczynce bardzo ciepła.
– Ale ty znasz moje imię!
– Oh, oczywiście, że znam, Kozo. Sama mi je zdradziłaś. – Pokazała Amie język. – I słusznie. Bo ja twojego nie zapomnę.
***
Wieczorem kobieta nie miała już sił na rozpalenie ogniska. Przyciągnęła po prostu Amę do siebie i zaczęła pocierać jej ramiona.
– Tak się rozgrzewa członki, jak ci marzną. Mocno, mocno pocierasz, szybciutko, w górę i dół. – Ama roześmiała się, gdy opiekunka, masując jej ramię, zaczęła stroić dziwne miny. – Oh, tak ci śmieszno? A to to co? Ha! Gęsia skórka! Zmarzluch!
– Nie jestem zmarzuch!
Kobieta prychnęła głośno i powiedziała triumfalnie:
– Ha! Zmarzluch, nie zmarzuch! Pewnie nie wiesz nawet, co to znaczy! – parsknęła – Zresztą, nieważne. Jak już z tobą skończę, będziesz czerwona jak pupa na mrozie, o! – Dumna ze znalezienia odpowiedniego porównania, wzięła się za pocieranie Amy również na nogach i brzuchu. Dziewczyna omal nie popłakała się ze śmiechu, wojowniczka miała nadzieję, że dzięki temu chociaż przez chwile nie będą myślały o dręczącym je głodzie.
W końcu, zmęczone wybrykami, ledwo łapiące oddech, ułożyły
się wygodnie.
Protektorka kątem oka zerknęła na Amę. Czerwone policzki
dodawały jej dziecięcej niewinności, ustka rozwarły się w dużym uśmiechu,
ukazując rząd nierównych, małych zębów.
Całkiem ładna ta mała. Będzie prawdziwą pięknością jak
dorośnie.
Ama od bardzo długiego czasu nie wspomniała nic o swoich
rodzicach. Nauczyła się, że drażni to jej nową przyjaciółkę. Szukała jednak
bliskości, ciepła i bezpieczeństwa, toteż przytuliła się mocno do kobiety. Ta
przygarnęła ją bliżej i życzyła dziewczynce „smacznych snów”.
Ama zasnęła. Kobieta, widząc jej spokojną twarz, rzekła tylko:
– Przepraszam. No, za to wtedy. Że cię uderzyłam. – Delikatnie pogładziła policzek dziewczynki. – Nie chciałam. – Przymknęła oczy. Westchnęła cicho. – Nie chciałam, naprawdę…
Usnęła z
niewypowiedzianym na głos, kolejnym „przepraszam”.
Dziewczynka wstała rankiem rześka jak skowronek. Biegała
radośnie wkoło, pilnując, by nie stracić z oczu przyjaciółki. Skwar zdawał się
jej nie przeszkadzać, korony drzew chroniły bezpośrednio przed słońcem, choć
nie przed wilgocią i duchotą. Kobieta trzymała w wyciągniętych przed sobą
rękach mapę i analizowała ją.
Jesteśmy naprawdę blisko. Jeszcze dzisiaj… być może…
Zaniepokoiła się delikatnie. Zatrzymała się i zerknęła za
siebie, gdzie zobaczyła Amę, klęczącą w trawie i obserwującą coś. Uśmiech nie
schodził z jej twarzy, krzyknęła pełna podekscytowania, gdy kolejny motyl
przysiadł na jej dłoni.
A może… gdyby
tak…
Kobieta kłóciła się ze swoimi myślami. Odpychała je, ale te
wracały ze zdwojoną siłą.
Nie, nie mogę… A może mogę? Czy to źle?
Gwizdnęła na Amę, przywołała ją gestem i ruszyła dalej. Mała podbiegła szybko, zdyszana.
– Widziałaś, ile motylów? Złapałam kilka. Miały śmieszne głowy, wiesz? I każda wyglądała tak samo, kilka głów! – krzyknęła podekscytowana.
Kobieta, nie zwalniając kroku, mruknęła coś niewyraźnego w odpowiedz
– Jak powiem mamie, jakie to się rzecza wydarzyły, to mi nigdy, nigdusieńko nie uwierzy!
– Nie bądź głupia. Przecież nie ma takiego słowa.
– Jest, jest! Moje! Wymyśliłam je chwilusię temu! – Wciąż dysząc, Ama pobiegła kawałek przed siebie. Włosy lepiły się do jej czoła, cała mokra była od spływającego po niej potu, ale zdawała się tym nie przejmować.
– Jak od
tego ciągłego pląsania dostaniesz gorączki, to cię zbiję tak, że cię w domu nie
poznają! – krzyknęła za nią kobieta, uśmiechając się półgębkiem.
Zerknęła w
górę. Słońce wisiało wysoko na niebie.
To już
naprawdę niedługo. Potem… potem najbliższa wioska... tak, tak. I wtedy…
Dobiegł jej
uszu szczery, perlisty śmiech. Amę połaskotał w policzek jeden z liści
ukradkiem zniesiony przez powiew. Dziewczynka zaczęła piszczeć i skakać w
miejscu, gdy następne zatańczyły nieopodal powietrznego walca.
Kobieta
przystanęła i przypatrywała się temu z daleka.
Nie.
Przecież mogę to zrobić. Pomóc jej.
Podeszła
bliżej z bijącym boleśnie sercem. Coś targało nią wewnętrznie, wbijało się i
rozszarpywało.
Sprawić…
Uklękła
tuż obok Amy, aby zrównać się z nią. Ta trajkotała jak najęta, ale kobieta nie
słuchała jej, tylko w milczeniu obserwowała profil małej.
Kobieta przechyliła głowę i
uśmiechnęła się.
…
by była szczęśliwa.
***
Las zrzedł.
Na swojej drodze napotykały już wyłącznie pojedyncze drzewa, i to w sporej
odległości od siebie. Lada moment przekroczyć miały granicę i wyjść na
sąsiednie stepy, gdzie po niecałym dniu drogi napotkają pierwsze osady. Kobieta
postanowiła, że na jakiś czas zabierze ze sobą Amę. Na jak długi, tego jeszcze
nie wiedziała, a przynajmniej nie chciała wiedzieć. Czuła się prawdziwą
egoistką narażając tak dziewczynkę tylko po to, by mieć przy sobie kogoś
bliskiego, ale w głębi duszy cieszyła się z podjętej decyzji.
W końcu, po wielu przebytych milach, dotarły do omszałej Skały Granicznej. Wysokością górowała nad nimi obiema, rzucała za siebie długi cień.
– Spójrz, Kozo. Wyszłyśmy. – Kobieta odetchnęła głęboko, zmrużyła oczy i rozejrzała się, ale nie dostrzegła niczego podejrzanego. Ruszyła przodem, ponaglając dziewczynkę.
Stepy w niczym nie przypominały Puszczy. Obrastała je długa, zielona, falująca trawa, wśród której dostrzec można było żółtawe, suche źdźbła. Wiatr wiał o wiele mocniej, powietrze wydawało się lekkie i nie tak kłujące jak w Puszczy, oddychały zdecydowanie swobodniej.
– No, rusz się! Jak dobrze pójdzie, to jutro o tej porze zjemy prawdziwy posiłek. I kto wie… – rzuciła zaczepnie, nie odwracając się. – Może znajdzie się i trochę miodu?
Ama rozpromieniła się i udała przed siebie. Przeszła kilka kroków, gdy nagle niewidzialna siła strąciła ją do tyłu. Zdziwiona, zebrała się w sobie i wstała, chciała pójść za kobietą, ale w linii, gdzie kończył się głaz, między nią a stepami pojawiła się dziwna, niewidzialna ściana. Przystawiła do niej dłoń, przypatrując się jednocześnie oddalającej wciąż sylwetce. Bariera mrugała złowrogo bladoniebieskim światłem. Dziewczynka uderzyła w nią pięścią, ale ta ani drgnęła, roztoczyła się po niej jedynie fala. Ama zaczęła krzyczeć.
– Kozo, jak będziesz tak wrzeszczeć, to przysięgam, że zrobię ci z rzyci jesień średniowiecza, wiesz? Przecie coś zaraz nas może… – rzuciła głośno przed siebie kobieta, odwracając się jednak zrozumiała, o co się rozchodzi. Zamarła. – Nie.
Cofnęła się, przyspieszyła kroku. Przy każdym kolejnym mamrotała głośno „nie, nie”, czując, jak gniew i strach narasta w niej. Ostatnie kilka metrów przebiegła, rzuciła się przed ścianę i klękła na jedno kolano, przykładając dłoń do bariery. Ta bez sprzeciwu ustąpiła pod jej palcami, także kobieta swobodnie mogła przejść na drugą stronę.
– Coś ty narobiła?! – Chwyciła Amę za ramiona i zaczęła nią potrząsać. Dziewczynka zaszlochała. – Co, co?! Masz klątwę! Głupia! – Kobieta rozeźliła się, wymierzyła podopiecznej policzek. Ama czknęła i rozpłakała się. – Nie przejdziesz! Nie… nie możesz!
Ama, cała
czerwona od płaczu i posmarkana, zakryła rękami twarz. Krzyczała „do mamy,
mamy! Mamo!” tak przeraźliwie, że kobiecie nieomal serce nie pękło ze wstydu.
Co ja wyprawiam… to nie jej wina.
– Kozo… – wyszeptała. Przyciągnęła małą do siebie i objęła mocno. – Cholera, przepraszam. Nie… nie chciałam… nigdy nie chcę. Stworzycielu, co ja sobie myślałam… Amo… proszę…
Ama
odtrąciła ją od siebie. Jej twarz wykrzywił brzydki wyraz, przebiegł po niej
cień. Uśmiechała się. Spojrzała na nią krzywo, zwiesiła sztywno ramiona,
przekrzywiła głowę i zmierzyła ją tępym wzrokiem. Oczy dziewczynki zabieliły
się całkowicie.
Co do…
– Nie dotykaj mnie.
Kobieta znieruchomiała. Wciąż na klęczkach, przysiadła ze zdumienia i otworzyła szerzej oczy.
– Ko…kozo?
Dziewczynka
w dalszym ciągu nie spuszczała z niej oczu. Ani drgnęła. Bez słowa spoglądały
na siebie.
Nie… nie może być… to przecież…
– Jesteś upierdliwa, wiesz? Wiesz, ile przez ciebie cierpiałem, wiesz? Wiesz? – Głos dziewczynki był całkowicie zniekształcony i stłumiony, jakby dobiegał zza ściany. Powoli przekrzywiła głowę na drugą stronę. – Wiesz, wiesz? Jak bardzo, jak bardzo cię nienawidzę, wiesz? – Kobieta dyskretnie sięgnęła po miecz na plecach. Z bijącym sercem zacisnęła dłoń na jego rękojeści. Czekała. – Jak bardzo ONA cię nienawidzi, wiesz? Jesteś złym, złym człowiekiem. Tak, tak bardzo złym, tak dobrze złym, oh, tak tak. To boli, wiesz? Wiesz wiesz wiesz? – Dziewczynka uśmiechnęła się i przyszykowała do ataku. Kobieta wyciągnęła ze zgrzytem broń i zerwała się z miejsca. Stanęły naprzeciw. – Nie… niczego nie wiesz.
Ama rzuciła się naprzód.
Skoczyła wysoko, z jej ust wydostał się długi, ostro zakończony język. Kobieta
osłoniła się ostrzem płasko skierowanym do góry, od którego odbiła się
potworzyca. Ta wylądowała na plecach, wykręciła nienaturalnie tułów, w ten
sposób, że członki jej przypominały raczej pajęcze, głowa zaś pozostała w tym
samym miejscu, ale odwrócona.
Amo…
Kobieta w jednym momencie znalazła
się przy pokrace i płynnym ruchem podcięła jej więzadła w nodze. Stwór zasyczał
złowrogo, z rany zaczął wydobywać się śmierdzący zgnilizną dym. W mgnieniu oka znalazł
się pod kobietą i wbił zęby w lewą łydkę. Trysnęła krew.
Kobieta głośno wciągnęła powietrze, starając się nie dać
bestii satysfakcji, trzonem uderzyła go między oczy, kreatura cofnęła się i skrzywiła.
Czym ty
jesteś…
Podbiegła
do dziewczynki i już miała się zamachnąć, gdy potwór uciekł w bok, odbił się od
skały granicznej i wskoczył kobiecie na plecy, rękoma otoczył jej szyję i przydusił.
Ta wypuściła miecz i zacisnęła na nich dłonie, z trudem łapiąc oddech. Wbiła
paznokcie w skórę potwora najgłębiej, jak potrafiła, ale nie wydawał się tym w
ogóle przejmować.
Przed jej oczami
zaczęły pojawiać się mroczki.
Umrę tu…
Zamiast tego pobiegła ze stworem
do tyłu i uderzyła nim w pień drzewa. Potwór zasyczał, ale nie poluźnił
uścisku. Uderzała więc z całej siły raz po raz, aż uszu jej dobiegł trzask łamanych
kości. Wtedy też poczuła, jak stwór zsuwa się z ramion i pada pod drzewem.
Wciągnęła
gwałtownie powietrze i padła na kolana, łapiąc się mimowolnie za gardło i
dziękując w myślach Stworzycielowi za to, że postawił pień nieopodal. Rozejrzała
się za porzuconym mieczem. Zauważyła go leżącego dalej, koło skały. Już miała
podnieść się z klęczek, gdy kreatura ostatkiem sił sięgnęła ją i pociągnęła za
kostkę. Z ust kobiety wyrwał się krzyk. Palcami próbowała wbić się w kawałek
ziemi, gdy to nie pomogło, kątem oka spostrzegła leżący tuż obok kamień
wielkości jej dłoni. Chwyciła go i wykręciła się na plecy.
Jednak w miejscu potwora ponownie zobaczyła przed sobą zapłakaną Amę, brudną i pociągającą nosem. Puściła ofiarę i skryła twarz w dłoniach.
– Ma…mo! Gdzie… mamo! Papo!
Kobieta oniemiała. Zerwała się na równe nogi, zatoczyła, po czym upadła i tak już została. Siedząc na ziemi i spoglądając na dziewczynkę ani na moment nie straciła czujności.
– Kim… czym ty jesteś?
Ama drgnęła na dźwięk jej głosu. Spojrzała na nią pełna żalu.
– M… miałaś mnie zabrać do mamy! Obiecałaś!
Rozpłakała
się. Jej drobnym ciałem wstrząsały gwałtowne torsje.
Kobieta
otworzyła szerzej oczy. Zaczęła składać całość do kupy.
Nie była
głodna. Zwierzęta się jej bały. Nie mogła przekroczyć granicy…
Zbeształa
się w myślach za swoją głupotę. Jak mogłam być tak naiwna?!
Ściągnęła brwi i przybrała kamienny wyraz twarzy. Zebrała się i stanęła przed dziewczynką.
– Nie jesteś nią. – Otrzepała dół z ziemi wolną dłonią, po czym skrzyżowała ręce na piersi. – I nigdy nie będziesz. Jesteś ghulem.
Ama, zdezorientowana, próbowała wstać, kobieta jednak gestem nakazała jej zostać w miejscu.
– Siedź. Nie zbliżaj się. – Widząc strach w oczach dziewczynki, kobieta z bólem odwróciła wzrok i mówiła dalej. – Przywłaszczyłeś sobie jej ciało. Nie twoja wina, taką masz naturę. Szkaradną. – Zmusiła się, by spojrzeć ghulowi w oczy. – A wiesz, co najgorsze? Wziąłeś też jej wspomnienia. I wiesz, co dalej? Wiesz, wiesz? – Uśmiechnęła się okrutnie, choć w głębi serca czuła, jak coś w niej pęka. – Oh, zatraciłeś się w tym! Myślałeś, że ty to ona! Jak paskudnie! I co, dobrze ci było? Że masz papę i mamę? Że jest ktoś, kto cię kocha? Że czułeś przez chwilę smak miodu na ustach? Oh, nie patrz tak na mnie!
Ghul, zdezorientowany, próbował wstać, ale uniemożliwiły mu to połamane kończyny.
– Nie ruszaj się, nie skończyłam. Dziwi mnie, jak bardzo pomieszały się twoje światy. Z reguły ghule pożyczają sobie cudze ciała, ale ty… ile w niej tkwiłeś? Jak długo okupywałeś jej kości, co? – cmoknęła głośno. – Nieładnie. Jesteś jak pasożyt. Dlatego was tępimy. – Zrobiła kilka kroków w jego stronę, ten zasyczał złowrogo, ale nie ruszył się. Spojrzenie ghula wydawało się zdradzać, że i do niego dotarła prawda. Kobieta przyklękła tuż przed nim. – Teraz zginiesz.
Potwór wyszczerzył
swe zęby i rozwarł mocno szczęki, ale nim zdołał cokolwiek zrobić, kobieta zamachnęła
się i uderzyła go kamieniem w głowę. Ten padł, ciągle wierzgając, usiadła więc
na nim okrakiem i zaczęła okładać. Odgłos pękającej czaszki wzbudził w niej
obrzydzenie, nie przestawała jednak i pełna złości uderzała coraz mocniej i mocniej.
Do jej uszów jak przez ścianę dotarły krzyki Amy, starała się je ignorować i
skupić na trzymanym w rękach kamieniu.
Krew umazała
całe dłonie, tak że odłamek skały ślizgał się delikatnie, kawałki kości leżały
obok rozłupanej czaszki a mózg rozprysł się na wszystkie strony. Po dłuższej
chwili, dysząc ciężko, kobieta opadła na plecy obok nieruchomego ciała. Zmrużyła
oczy przed słońcem i wciągnęła głośno powietrze.
„jak masz
na imię?
Imiona są
głupie.”
Pokręciła
głową.
„ale ty
moje znasz!”
Jej ciało wygięło się w łuk
– Jestem Marla, do kurwy nędzy! – krzyknęła, po czym rozpłakała się. Skryła twarz w zgięciu łokcia, szlochając przeraźliwie.
„… bo ja
nigdy cię nie zapomnę.”
Ciało
dziewczynki zniknęło, zostały jedynie pożółkłe kości. Marla, po opatrzeniu
rany, zebrała je i zakopała pod drzewem. Zastanawiała się przy tym, kim
naprawdę była dziewczynka i jak zginęła?
Ghule nie
opętywały żywych istot, ich naczynie musiało być puste, martwe. Ten ghul
wyglądał na zżytego z Puszczą, musiał spędzić w niej wiele lat. Czy to tu
znalazł Amę? Zabłądziła? A może ktoś ją wyrzucił?
Uznała, że
to i tak niczego nie zmieni. Ama nie wróci. Nie mogła. Nie ma sensu się nad tym
roztkliwiać. Lepiej, by o wszystkim zapomniała. Dziewczynki i jej imienia.
Nazbierała garstkę
czerwonych, maleńkich kwiatów i ułożyła na grobie. Chwyciła wcześniej wyrzucony
miecz i jego końcem wyryła na ziemi:
Koza.
Po czym odwróciła się i, utykając, ruszyła przed siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz