poniedziałek, 21 czerwca 2021

Prolog


Poczuła, jak zielone pnącza zaciskały się, boleśnie wrzynając w skórę.

Dłuższą chwilę walczyła z nimi, sięgnęła w końcu po sztylet i płynnym ruchem przecięła wiążący ją bluszcz. Ten opadł bez ruchu na ziemię, w locie jedynie wywijając konwulsyjnie końcami.

    – Cholerstwo… – mruknęła.

            Strzepnęła z ramienia pozostałe po roślinie grudy i przyspieszyła kroku, starając się nie myśleć o piekącej skórze.

            Puszcza Wyklętych. Im dłużej tu przebywała, tym bardziej miała ochotę zawrócić i oddać przyjęte wcześniej srebro. Sakiewka jednak radośnie pobrzękiwała, przypominając o sowitej zapłacie.

            Trzeba było ugryźć się w język, pomyślała. Albo podziękować i odejść z godnością. Po kiego się na to godziłam?

            Westchnęła ociężale i skryła się pod tworzącym łuk, omszałym pniem, uprzednio rozglądając się, czy aby nie czyha na nią kolejne dziwactwo. Już któryś raz tego dnia sięgnęła po bukłak i przyłożyła do niego spękane wargi. Piła łapczywie, do ostatniej kropli.

            Długo tu nie pożyję bez wody. W wyobraźni rozwinęła przekazaną jej wcześniej mapę i rozluźniła się nieco, przypominając sobie o płynącej gdzieś w środku Puszczy rzece. Odetchnęła głęboko. Rusz się, głupia. Padniesz, jak tu zostaniesz. Starła grzbietem dłoni krople potu z czoła i była gotowa zebrać się do drogi, ale…

Szelest. Wszystkie mięśnie jak jedno spięły się i czekały na rozkaz.

Wstrzymała oddech. Czuła pełzające po jej plecach dreszcze niepokoju. Instynktownie przebiegła wzrokiem najbliższy krajobraz. Co do… tam? A… może… tam?

W tej gęstwinie?

            Przyjrzała się miejscu szczególnie. Nie zauważyła niczego szczególnego. Ot, liście, w dodatku zielone, żadnych śmiercionośnych pnączy.

 Jesteś w dżungli, głupia. To normalne, liście szeleszczą. Zerknęła na bladoróżową pręgę na ramieniu. Aczkolwiek…

            Płacz. Tak, teraz wyraźnie go słyszała. Dziecko? Przecież…

            Podniosła się. Dochodziło stamtąd?

Przeszła parę kroków i zatrzymała się, słysząc, jak lament przybiera na sile. Tak, teraz była pewna. Dziecięcy płacz.

Miała wrażenie, jakby cały las wypełnił się tym okropnym dźwiękiem. Słychać go było zewsząd, głośno, nieprzerwanie, niemal doprowadzając do szaleństwa. Równie irytujący jak zgrzyt zamków czy tarcie metalu.

            Cholera…, ponownie przetarła wierzchem dłoni mokre od potu czoło i zmrużyła oczy. Wilgotne powietrze wyjątkowo drażniło, oddech stał się ciężki, nierówny.

            Tam, za krzewem! Ruszyło się!

Chwyciła broń i wolno do niego podeszła.

    – Hej, wyłaź!

Wycelowała ostrze w jego stronę, zachowując bezpieczny dystans. Podejrzliwie przyjrzała się liściom.

    – No, dalej! Wiem, że tam siedzisz!

Płacz przybrał na sile, przeradzając się w jęk. Nie mogła już tego słuchać.

    – No, wychodźże! – wycedziła.

Zgarnęła wierzchnią warstwę liści i dostrzegła ciemny czubek głowy. Postać skuliła się bardziej, zawodząc cicho.

    – N-nie…

Schowała twarz w dłoniach, w kółko powtarzając swoje ciche „nie” i dygocząc. Kobieta porwała ją za rękę i siłą wyciągnęła z krzaków. Dziewczynka miała na sobie starą, zatęchłą tunikę, zsuwającą się z drobnych, kościstych ramion. W krótkie, brązowe włosy wplątało się kilka niesfornych listków.

Po chwili dziecko spojrzało na nią wielkimi, ciemnymi oczami pełnymi łez.

Kobiecie wydawało się, jakby cały świat zwalił się jej na głowę.

            Powoli odłożyła broń na ziemię, bacznie obserwowana przez małą. Przykucnęła, opierając łokcie na kolanach i przyglądając się obcej twarzyczce.

– Hej… Jak się tu znalazłaś?

Dziewczynka pociągnęła nosem, po czym spuściła wzrok. Paluszkami zaczęła miętosić skrawek materiału.

No, gadaj. Nie doczekawszy się odpowiedzi, kobieta westchnęła ciężko.
    – A jak masz na imię?

Znowu cisza. Gdyby nie wiatr poruszający liśćmi, pomyślałaby, że czas się zatrzymał. Co dziecko mogło robić w takim miejscu? Zgubiła się? Przecież od najbliższej osady dzieliło je dobre trzy dni drogi pieszo. Czy byłaby w stanie o własnych siłach tu dotrzeć, nie narażając się po drodze na niebezpieczeństwo? Co ze zwierzętami? No i nie tylko nimi…

            Czy to w ogóle możliwe?

Jak na zawołanie, poczuła delikatne mrowienie w prawym ramieniu, w miejscu, gdzie zaatakowało ją pnącze. Możliwe?

    – Ama…

Głos małej brzmiał bardzo słabo. W dalszym ciągu nie miała odwagi podnieść głowy. Co za utrapienie…

    – No cóż… Amo. Zgubiłaś się, co?

Ama przytaknęła cichutko. Na oko mogła mieć nie więcej niż pięć, góra sześć lat.

    – Tak się składa, że mam mapę, o. – Kobieta wyciągnęła ze skórzanej torby skrawek skóry, na którym różnymi kolorami zaznaczone były góry, rzeki, mokradła. Rozwinęła ją przed sobą. – Widzisz? Możemy stąd wyjść. Wyprowadzę cię.

    – Do mamy?

Nie, do najbliższej dziury, na który się natkniemy i gdzie zechcą cię przyjąć na służbę, wysiliła się jednak na uśmiech.

    – Tak, do twojej mamy. Idziemy?

Ama przetarła brudny policzek rękawem i kiwnęła główką.

No, nareszcie!

Korzystając z chwili, przyjrzała się bliżej dziewczynce. Sama skóra i kości… pewnie dziecko jakichś wieśniaków. Susze w tym roku były wyjątkowo intensywne i w wielu gospodarstwach nie było co do gara włożyć. Nie zdziwiłoby ją, gdyby ktoś „przypadkowo” zgubił dziewczynkę.

Kobieta podniosła rzucony wcześniej miecz i schowała go do pochwy na plecach.

    – No, to chodźmy.

            Ama posłusznie podreptała za nieznajomą. Nerwowo powłóczyła nogami, rozglądając się z niepokojem na wszystkie strony, dopóki nie zyskała pewności, że nikt ani nic za nią nie idzie. Starła zaciśniętą w dłoń piąstką łzy spływające po policzku, rozmazując brud.

            Wokół siebie widziała zieleń, dużo zieleni. Dziko rosnące trawy, dziwne, długie patyki stojące na sztorc, a których nigdy wcześniej nie miała okazji zobaczyć. Drzewa, ogromne drzewa zasłaniające niebo i słońce, i krzewy, jak ten, w którym się schowała. I liny wyglądające jak węże, i pnie ubrane w mech. I piękne kwiaty, czerwone jak jabłko i białe jak śnieg, z ostro zakończonymi płatkami i takim malutkim, żółtym środeczkiem. Kwiaty rosły też na tych lino-wężach, a na nich siedziało mnóstwo dwu i trzygłowych motyli. Gdzieś nieopodal musiała przepływać rzeka, ponieważ jej cichy szum bawił uszy.

    – Nie beczysz już? – Ama wzdrygnęła się. Pociągnęła nosem i wbiła wzrok w mokrą ziemię pod swoimi stopami, w której wcześniej zostawiła ślady. Kobieta westchnęła przeciągle i przewróciła oczami. – Pytałam, czy już nie beczysz?

     – N-nieee – czknęła głośno – nie, nie...

            Na litość Stworzyciela, kto cię wychował?  Nerwowo przetarła wierzchem dłoni mokre od potu czoło i torując sobie drogę, zwróciła się do dziewczynki.

 – Słuchaj no, kozo. – Wyciągnęła miecz i przecięła w pół blokujące drogę pnącze. – Nie becz tyle, bo tu i tak cię mama nie usłyszy. – Kolejnym machnięciem ostrza pozbyła się rosnących przed nimi ostrokrzewów, podniosła Amę i przeniosła na drugą stronę, po czym schowała broń. – Więc nie baw się w kozę. Chyba, że lubisz, gdy ktoś tak na ciebie mówi. Kozo.

     – N-nie jestem kozą...

     – A wiesz, jak wyglądają kozy?

            Ama przytaknęła, pamiętając, jak kiedyś na jej papę wbiegł kozioł i próbował wrzucić go na swoje poskręcane rogi. Tato bardzo się wtedy rozgniewał i następnego dnia nie widziała już biegającego po łące koziołka. Mieli też starą kozę, Lalę, ale pewnego dnia tatuś zamknął się z nią w szopie, bo nie chciała dawać mleka i od tamtej pory nie widziała już Lali.

    – A słyszałaś kiedyś historię o koziej dójce?

Ama zaprzeczyła. Z zaciekawieniem zaczęła obserwować plecy dziwnej kobiety.

    – No to ci powiem. No więc pewnego razu, gdzieś bardzo... ugh, co za cholerne pnącza... no więc bardzo daleko, gdzieś w wysokich górach, żyła sobie dziewczynka, co miała… ile ty masz lat?

     – Tyle!

Ama poczekała aż kobieta odwróciła się i pokazała jej otwartą dłoń lewej ręki.

    – Pięć? No, pięknie. Co za przypadek. – Kobieta pomogła Amie wdrapać się na niewielkie wzniesienie, po czym sama zarzuciła ręce i podciągnęła się tuż za nią.  – Bo, widzisz, ta dziewczyna… nie, uważaj, tutaj nie stawaj. – Odciągnęła Amę od uskoku i przeniosła przed siebie. Zdziwiła się, jak lekka wydawała się dziewczynka w jej ramionach. Postawiła ją i pchnęła delikatnie naprzód. – No, idź, idź. No więc ta dziewczynka miała tyle lat, co ty. No i pewnego razu, dziewczynka wybrała się do pobliskiej wioski. Czekaj... dobra, mam. Cholerstwo, widziałaś? Pod koszulą mi wierzgało. Takie czarne paskudztwo. Utrapienie... czekaj, na czym ja skończyłam... a! No więc Ann poszła zobaczyć zagrodę, w której znajdowały się kozy jakichś bogatych panów. Widziała kozy duże, małe, białe, czarne... i przez chwilę nie mogła uwierzyć. Tyle tych kóz! I zrazu pomyślała sobie, że to chyba najpiękniejsze zwierzęta na świecie. I codziennie, gdy rodzice nie patrzyli, wymykała się do tej zagródki i obserwowała kozy. Aż pewnego dnia podszedł do niej miły człek i zapytał, czy nie chciałaby takiej kozy wydoić. Wiesz, jak się doi kozy?

Ama przytaknęła.

    – A, widzisz. A Ann nie wiedziała. Staruszek pokazał jej, jak wydoić kozę, a że była mądrą dziewczynką to szybko się nauczyła. I gdy tylko mogła, przychodziła do starca doić kozy, i gdy je tak doiła to miała wrażenie, że te kozy to rozumieją ją i że może im powiedzieć absolutnie wszystko. Ale w końcu rodzice dziewczynki dowiedzieli się o zakazanych wyjściach Ann. Bardzo się rozgniewali, ponieważ zagroda leżała dość daleko od ich górskiej chatki, a schodząc do niej Ann musiała przechodzić przez niebezpieczny las. Wiesz, co się stało?

            Niespodziewanie zapytana, Ama zarumieniła się.

     – Rodzice zabronili Ann wychodzić do kóz? 

     – A, żeby tylko! Zamknęli dziewczynkę na kilka dni w chlewie, o skórce chleba i wodzie, żeby wybić jej z głowy głupie wyjścia do lasu! Ann niemal bez przerwy płakała, aż jej płacz przerodził się w beczenie. Gdy którejś nocy rodzice weszli do chlewiku, nie widzieli już swojej córki, tylko beczącą, złocistą kózkę. I kiedy zaczęli szukać dziewczynki, kózka skoczyła przed nimi i powiedziała głosem Ann: „Dziękuję za wszystko, ale muszę już iść”. I pobiegła na swoich kopytkach do kozich braci i sióstr, których parę dni temu zmuszona była porzucić. I od tej pory razem biegali po górskich szczytach, a Ann nigdy nie czuła się bardziej szczęśliwa.

            Nastąpiła chwila ciszy. Ama wyraźnie widziała przed sobą stado kóz, biegnących po zielonej trawie, jedna przy drugiej. Wszystkie wesołe, zdrowe i silne. I bardzo, bardzo piękne.

     – No, to wiesz, o czym była historia?

            Ama, z chwilą wahania, odpowiedziała.

     – O Ann, która zamieniła się w kozę?

     – Tak. I nie. Faktycznie, na początku też myślałam, że to o kozy chodzi. O kozy i dziewczynkę. – Machnęła ręką, chcąc przegonić sprzed twarzy natrętne owady. – Ale ta historia ma też swoje drugie dno. Domyślasz się, jakie?

Ama pokręciła główką. Kobieta westchnęła.

    – O przeznaczenie. Nie da się uciec przed swoim przeznaczeniem. Bo, słuchaj. Ann kochała kozy i naprawdę bardzo, bardzo chciała stać się jedną z nich. Nawet zamknięcie jej w chlewie nie sprawiło, że pragnienie to osłabło. Nie da się zmienić swojego przeznaczenia, tak jak nie da się zakazać miłości. Bo jej przeznaczeniem było życie wśród kóz, niezależnie od formy. I tak się stało.

***

            Ama spoglądając w gwiazdy zastanawiała się, jak Stworzyciel mógł rozrzucić po niebie tyle maleńkich, a tak jasnych kamyczków, które prócz różnorodnych kolorów układały się jeszcze w inne wzory. W jednym miejscu całe mnóstwo migocących punkcików wiły się niczym węże, a w innym wyglądały jak maleńki garnuszek pełen mleka, którego w dniu swego imienia mama pozwalała wypić jej z dodatkiem słodkiego miodu i zagryźć kawałkiem ciasta z miodowym spodem. Miód kupowały z mamą w miasteczku, na straganie takiego zabawnego pana o ciemnej skórze, który czasami dawał jej spróbować towaru z różnych krajów. Nie pamiętała tych wszystkich śmiesznych nazw, ale rzeczywiście, każdy smakował zupełnie inaczej. Najbardziej lubiła ten jasnozłoty, z mnóstwem bąbelków i tak słodki, że próbując go bolały zęby. Zamykała wtedy oczy i skupiała się na spływającym po gardle ciężkim płynie sklejającym podniebienie. Pan ze straganu śmiał się z niej i raz dostała od niego garnuszek takiego właśnie miodu.

    Baku Sonn klor tegi nadziel!

            Ama nie miała pojęcia, co powiedział zabawny Pan, ale od tamtej pory mama zawsze zabierała ją ze sobą do miasta, odwiedzić miodowy stragan. Papa początkowo nie był zadowolony z wyjazdów córki, wolał, by pracowała w tym czasie w domu, ale zobaczywszy małą z kolejnym, darmowym garnuszkiem, zmienił zdanie. Garnuszki te odkładane były na najwyższą półkę, gdzie Ama nie miała prawa ich dosięgnąć, ale czasami mama pozwalała jej zamoczyć palec i posmakować ich na nowo.

            Ama zadrżała delikatnie. W ciągu dnia w puszczy było okropnie gorąco, tak bardzo, że cała lepiła się ze spływającego potu, nocami jednak odczuwała dotkliwy chłód, dlatego przed przybyciem nieznajomej chowała się w gęstych krzewach, gdzie wydawało się odrobinę cieplej.

            Dziwna kobieta siedziała kawałek dalej i próbowała rozpalić ognisko. Klęła przy tym tak szpetnie, że gdyby choć jedno z takich słów wymsknęło się Amie przy rodzicach, zapewne przez kilka dni miałaby problemy z siedzeniem, jak wtedy, gdy mama przyłapała ją na podjadaniu ciastek dla gości.

            Kobieta poddała się i ze złością rzuciła krzemienie na bok. Złapała się za głowę i gwałtownie osunęła na posłanie z mchu. Dłońmi masowała skronie, jakby chciała pozbyć się jakichś natrętnych myśli. Westchnęła głęboko.

            Ama obiecała być cicho jak myszka, tak więc zrobiła i nawet nie śmiała odezwać się do obcej. Nie potrafiła jednak oderwać od niej wzroku. Wyglądała tak inaczej, nigdy nie widziała kobiety w spodniach i z bronią. Tylko mężczyźni mogli nosić spodnie, tak mówił papa. Kobieta powinna być posłuszna i chodzić w luźnej sukni, żeby nie przeszkadzała przy pracy.

            A ona… Nie wyglądała jak kobieta. Nosiła spodnie z koszulą, trzymała w dłoni miecz i zachowywała się tak, jak kobieta nie powinna się zachowywać. A mimo to Ama nie miała wątpliwości, że to naprawdę była kobieta, chociaż przypominała bardziej mężczyznę.

            Dziwna nieznajoma drgnęła i podniosła się. Wbiła w Amę ciekawskie spojrzenie.

    – Nie śpisz?

            Ama pokręciła głową, nie zapominając, że obiecała się nie odzywać.

      Zimno ci?

            Ama przytaknęła. Kobieta podniosła się z posłania i ciężkim krokiem podeszła do małej. Ułożyła się przy niej.

    – Mi też. Jestem beznadziejna w samodzielnym rozpalaniu ogniska. –  Podniosła głowę i rozejrzała się po niebie. – Ładnie świecą.

            Ama spojrzała niepewnie na profil kobiety. Uśmiechała się łagodnie. Szeroko otwarte, ciemne oczy utkwiła w jednym, odległym punkcie. Pomimo zmęczenia i głodu jej twarz wyglądała na pełną życia. Ama pomyślała, że to bardzo piękna twarz. I że chciałaby widzieć takie twarze dużo częściej.

Kobieta jakby poczuła jej wzrok na sobie i odwróciła się do dziewczynki, podkładając pod policzek złożoną dłoń.

    – Co jest? Boisz się?

            Otoczone ciemnym lasem, wsłuchane w odgłosy szelestu, pohukiwań, cykania krzesinóg, uspokojone tchnieniem wiatru, patrzyły sobie prosto w oczy. Mech, choć chłodny i wilgotny w dotyku, pozwalał wygodnie ułożyć się do snu. Pnącza nocą nie wzbudzały lęku, bez słońca pozostawały zwykłymi pnączami, ale ruszyć w drogę będą musiały jeszcze przed świtem. Ama wiedziała, że czegoś się boi, nie wiedziała tylko, czego dokładnie. Lękała się Puszczy, a jednocześnie wydawała się jej piękna i magiczna. Jeszcze nigdy w swym krótkim, pięcioletnim życiu nie widziała tylu różnych zwierzą i roślin, całkiem odmiennych od tych, które znała i z którymi się bawiła. Niektóre bawiły ją swoim śmiesznym wyglądem i wydającymi dźwiękami, inne przerażały do tego stopnia, że nie miała odwagi spojrzeć na nie dłużej, niż krótki rzut oka. Ich czułki, szczypce, owłosione tułowia, długie, ciągnące się i lepkie od śluzu kończyny wywoływały wstręt, dzielnie zamykała oczy i za pomocą jedynie słychu starała się podążać za tajemniczą kobietą. Kilka razy wpadła na coś i przewróciła się, na co kobieta odpowiadała gniewem i krzykiem. Raz schwyciła Amę za rękę, gwałtownie podniosła i spoliczkowała, nazywając ją małą, tępą pizdą i głosząc tyradę na temat niebezpieczeństwa każdego kroku - niebezpieczeństwa ściąganego przez Amę i jej bojaźliwość. Dziewczynka nie śmiała wspominać o strachu, bała się, że kobieta uderzy ją drugi raz. Cicho więc ruszyła przed siebie, powstrzymując łzy i zaciskając pięści, próbując nie poddać się targającymi nią konwulsjami.

            Bała się o mamę i papę. Jak bardzo będą źli, gdy wróci już do domu i okaże się, jak wiele swoich obowiązków zaniedbała. Bała się ich reakcji, drewnianego kija z ostrym końcem, po który często sięgali, gdy była nieposłuszna.

            Bała się, że zabawny Pan z miodami poszedł sobie widząc, że Ama już nie przychodzi, i że nigdy więcej nie będzie miała okazji spróbować ich jeszcze raz.

Bała się, że w nocy jakieś robaki oblezą ją i wejdą do ucha albo między nogi, że swoimi szczypcami wygryzą jej skórę i zrobią w Amie swój nowy dom.

Bała się, że dziwna kobieta zostawi ją samą i Ama znów będzie musiała ukrywać się w krzakach, głodna, zmarznięta i spragniona, przede wszystkim jednak – samotna.

            Ale na ten moment, na to jedno uderzenie serca, to kobiety właśnie bała się najbardziej.

Dlatego też na pytanie odpowiedziała szybkim i krótkim „nie”.

Kobieta cmoknęła i zmrużyła oczy, chichocząc cichutko. Śmiech ten wcale nie spodobał się Amie.

    – Oj, ach. To źle. Bardzo źle. – Odgarnęła włosy z czoła Amy matczynym gestem. Dłonie miała zimne i szorstkie. – Strach nie jest wstydem. Lepiej przyznać się do niego niż udawać, że każdy może cię wyruchać, a ty mu jeszcze za to podziękujesz.

            Ama zadrżała pod jej dotykiem. Przełknęła ślinę i próbowała oddychać miarowo i spokojnie, pod żadnym pozorem nie okazywać lęku.

    – Boisz się mnie. – Było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Kobieta przewróciła się z powrotem na plecy i ponownie wbiła wzrok w niebo, nie czekając na odpowiedź. – Nie musisz odpowiadać, Kozo. Wiem to. Widzę to w twoich małych, wystraszonych oczach. To i wiele innych, niezrozumiałych dla mnie rzeczy. – Skrzyżowała ręce na piersi, nogi splotła w kostkach. Wzruszyła ramionami. – Ja nie wiem, może za głupia jestem.

            Zamknęła oczy marszcząc przy tym czoło, jakby sama ta myśl sprawiała jej ból. Wzięła kilka głębszych wdechów, pociągnęła nosem i ukryła twarz w zgięciu łokcia prawej ręki.

    – Branoc, Kozo. Niech ci się przyśnią gwiazdy.

            Ama odpowiedziała cicho „dobranoc” i poszła w ślad opiekunki. Po krótkiej chwili dotarły do niej pochrapywania kobiety. Pomogły jej nadać odpowiedni rytm i sama wkrótce poczuła się senna.

Tej nocy, tak samo jak poprzedniej i jeszcze innej, Ama nie śniła.

 

***

 

            Zerwały się jeszcze przed świtem. Kobieta brutalnie wyrwała Amę z ciemności, targając jej wątłym ciałem. Ruszyły bez śniadania, po drodze wypijając jedynie po bukłaku wody, zaczerpniętej rankiem z płynącej przez środek Puszczy rzeki Eblos.

            Kobietę okropnie bolał brzuch z głodu. Czuła się tak, jakby wszystkie mięśnie i wnętrzności biły się z sobą o odrobinę energii, jaką mogłyby zaczerpnąć, gdyby dostała coś do jedzenia. Musiała jednak zadowolić się niewielką garścią czerwonych jagód zebranych po drodze. Były małe, z pomarszczoną skórką i żółtym, śmierdzącym środkiem, który przypominał zapach zepsutego mleka, ale miała tę pewność, że są jadalne. Cierpkie i gorzkawe, ale zjadliwe. Stanowiły tego południa ich jedyne źródło pożywienia. Ama zastanawiała się, czy jej nowa opiekunka nie mogłaby użyć miecza na plecach i zapolować na jakieś zwierzę, ale kobieta, jakby czytając jej w myślach, stwierdziła na głos.

    – Widzą nas. Czują, że coś jest nie w porządku. – Rozejrzała się w koło, marszcząc nos. – Widzisz tam? – Palcem wskazała na brązowo-czerwoną kałużę, zaledwie kilkanaście kroków dalej. – Krwawa biegunka. Srają pod siebie krwią – pokręciła głową i cmoknęła głośno – potem zastanawiają się, co im z dupy wylazło. Mózgi im gniją od wewnątrz. Jedyne, co wiedzą, to to, że chce im się srać. I jeść. Więc jedzą to, co wysrały. I tak w kółko – westchnęła przeciągle. – Tutaj nie zapolujemy. Za duże ryzyko. Jak jedno jest chore, to i drugie będzie. Zjesz to i już możesz sobie wbić sztylet w serce. – Oderwała wzrok od gnoju i ruszyła przed siebie. – Nie mam ochoty opychać się własnym gównem.

            Ama nie śmiała więc pytać dalej. Grzecznie dreptała za kobietą, starając się nie narobić zbędnego hałasu mogącego przywabić ukryte stwory.

            Wczesnym południem, gdy słońce górowało wysoko na niebie, kobieta zarządziła postój. Idąc wzdłuż nurtu rzeki na wschód, miały wkrótce napotkać jej ujście i pójść jednym z rozgałęzień.

    – Spójrz. Jesteśmy gdzieś tutaj, o. – Wskazała punkt na mapie, mniej więcej w połowie wijącej się, niebieskiej linii. – Jak dobrze pójdzie, to za trzy, góra cztery dni powinnyśmy dojść do ujścia, tutaj. – Tym razem palec przejechał po linii i zatrzymał się w miejscu, gdzie łączyły się z nią trzy inne. – To są jej rozgałęzienia. Eblos to ta największa, z której piłyśmy dzisiaj wodę. Potem rozdziela się na trzy mniejsze, północną Adlę, wschodnią Freyę i południową Termę. Tutaj. – Wskazała na niebieską plamę wychodzącą z boku północnej rzeki. – To Oko Adli. Takie większe jezioro. Widziałaś kiedyś jeziora?

            Ama pokręciła główką. Nie licząc ich małej lepianki, sąsiadujących z nią pól i wzgórz, oraz małego miasteczka targowego, Ama nie widziała za wiele.

    – To takie dziury pełne wody. Pływają w nich ryby i inne takie, co można upiec i zjeść. Albo niekoniecznie. Czasami mieszkają w nich… cóż, nie chciałabyś ich spotkać. – Wzruszyła ramionami. – Może to w sumie lepiej, jeziora cuchną. – Miała właśnie zwinąć mapę, gdy w połowie ruchu rozmyśliła się i odwróciła do siedzącej obok niej dziewczynki. – Ją też pewnie widzisz po raz pierwszy? W sensie, nie licząc tego, jak nią wywijałam przy naszym pierwszym spotkaniu?

            Ama kiwnęła główką, spoglądając na rozpościerający się przed nią świat uwieczniony na kawałku skóry. Była zaskoczona, zawsze sądziła, że jest dużo większy, wręcz nieskończony. Tymczasem wydawał się niesamowicie mały. I pusty, pomyślała.

    – No tak, czytać też pewnie nie potrafisz. Za mała jesteś. – Chciała dodać jeszcze „i zbyt biedna, by się kiedykolwiek nauczyć”, nie śmiała jednak wspominać dziewczynce o jej niskim pochodzeniu. W końcu sama do tego dojdzie. – Jak będziesz grzeczna, to wieczorem pokażę ci kilka miejsc. Może cię zainteresują.

    – Och, tak! – Ama uśmiechnęła się szeroko i klasnęła w dłonie. Kobieta skrzywiła się na ten niespodziewany wybuch radości, chwyciła materiał i schowała go do dużej, skórzanej kaletki przytroczonej do pasa.

    – Dobra, rusz się. Idziemy.

            Reszta popołudnia minęła im w milczeniu. Dziewczynka widywała co prawda różne, dziwne i niebezpiecznie wyglądające zwierzęta schowane w krzakach, na drzewach i pnączach, wydawały się jednak omijać je szerokim łukiem, łypiąc jedynie groźnie okiem w ich stronę. One się nas boją, pomyślała i zaraz cichutko zachichotała na tę myśl. Dziwnej Pani mogły się bać, z tym mieczem i ponurym spojrzeniem sprawiała wrażenie nieustraszonej, ale Amy? Boją się mnie, boją! Jakoś dziwnie rozchmurzyła się na tę myśl.

            Kobieta nie cieszyła się tak ja ona. Raz wspomniała ukradkiem, że wcale jej się to nie podoba, ale nie powiedziała dokładnie, co jej się nie podobało, a Ama nie dopytywała.

            Pnącza, na całe szczęście, w tej części lasu rosły wyżej i rzadziej. Podobno to znak, że niedługo przekroczą granicę Puszczy i wyjdą w sąsiednie stepy, tak przynajmniej zapewniała kobieta. Wkrótce, trzy, góra cztery dni, może krócej. I wróci do mamy.

           Przechodząc między drzewami Ama zauważyła, że trawa zrobiła się dużo dłuższa i mniej zielona, jakby spalona przez słońce, a w niej rosło kilka małych fioletowych, czerwonych i białych kwiatów. Spytała o nie kobietę.

    – To kawałek starego pola, jeszcze z czasów Pierwotnych Ludów. Zanim wyrósł tu ten gąszcz, ludzie mieszkali w tych okolicach i uprawiali ziemię. Dawno temu. – Chwyciła miecz i zaczęła nim przedzierać się przez trawę, wycinając dróżkę. W przerwach między zamachami wykrztusiła z siebie: – Nie wiadomo w zasadzie, jak ani dlaczego w mgnieniu oka wyrósł tu las. W zaledwie kilkadziesiąt lat… To chyba ma coś z magii. I to też. – Wskazała otaczające je morze traw. – Dziwota, że się zachowało. Powinno zdechnąć, jak pozostałe.

Ama szła po ściętej trawie i czuła się jak w labiryncie, gdzie otaczały ją ściany roślin. Ich szelest przypomniał jej o domu, gdzie też w czasie zbiorów biegała w wysokiej trawie. Ale te pola różniły się od tych, które znała. Były bardziej szare niż zielone, nie łaskotały też jak te z wioski, ale drapały i drażniły skórę, po której chodziły zresztą maleńkie, skoczne robaczki. Ama nie śmiała ich strącić.

            Przejście przez pole zajęło im dużo mniej czasu niż się spodziewała. To było w zasadzie poletko, maleńki skwer rosnący gdzieś w środku Puszczy. Wydawał się Amie dziwnie znajomy, w trawie czuła się niezwykle bezpiecznie i ciepło. Po wyjściu z niej czuła, jakby cały świat ponownie otoczył ją swoją dzikością.

            Po kolejnych godzinach spędzonych na brnięciu przed siebie kobieta zauważyła, że Ama ani razu nie skarżyła się na głód, mimo że pierwszy i jedyny posiłek zdążyły zjeść rankiem, tymczasem słońce i niebo przybrały już barwy różu i czerwieni. Pomyślała, że mała pewnie przyzwyczajona jest do pustego żołądka, co z jednej strony wcale jej nie zdziwiło, z drugiej wzbudziło delikatne współczucie.

Tak to już jest. Panowie obgryzają cielęcą kość, a biedni są wdzięczni, że mogą na to popatrzeć.

            Prychnęła lekko pod nosem, przypominając sobie ostatnie bunty wieśniaków i tego, jak się skończyły.

Krwawą miazgą, bo jakżeby inaczej. Wyprutymi wnętrznościami i wyrwanymi językami. Głowami nabitymi na pal, wypchanymi gównem i wystawionymi przed domami matek i sióstr. I wygłodniałymi psami, dobierającymi się do byłych panów.

Wszystkie te informacje dotarły do niej z opóźnieniem. Będąc w ciągłej podróży, unikała miejsc publicznych, w ostateczności udawała się na targi w poszukiwaniu jedzenia. To na jednym z nich zaczepił ją pewien staruszek, najwyraźniej spragniony towarzystwa. Plótł trzy po trzy, tak że nie słuchała go i zajęła się oglądaniem ryb. Ale zainteresowała ją wiadomość o buntach na południu, powstaniach przeciwko szlachcie i władzy.

     – Ja ci powim, ze te bunta to to wresta pokazo, ze z maluckimi to tsza śe licyć!

Zdziwiły ją słowa mężczyzny. Do tej pory nie zastanawiała się zanadto nad życiem chłopów, sama nigdy nie musiała pracować na roli. Nigdy wcześniej nie cierpiała też głodu, co zmieniło się, gdy opuściła rodzinne miasteczko. Zresztą, w jej stronach nigdy się nie skarżyli, skrajną biedę poznała opuszczając kraj. Nawet po Ataku Skorpionów piętnaście lat temu i złupieniu większości miast ubóstwo w Vissendorffie nie trwało długo. Ludzie utracili znacznie więcej niż srebro czy złoto.

O wiele więcej.

Pokręciła głową, chcąc wyrzucić z niej natrętne myśli. Obraz staruszka zastąpiły drzewa i zieleń traw.

Wieczorem kobiecie udało się rozpalić ognisko, choć zajęło jej to dobrą godzinę. Mogły przysiąść wygodnie z Amą i zjeść niezwykle skromną kolację złożoną z leśnych owoców i odrobiny szczawiu. Mimo to dziewczynka nie uskarżała się, wręcz przeciwnie, chciała odstąpić część swojej racji kobiecie i nawet wyciągnęła ku niej dłoń z jedzeniem, ale ta odtrąciła ją.

    – Weź je. Nie wiesz, kiedy znowu trafimy na coś zjadliwego. Jutro możemy nie mieć tyle szczęścia.

Posiliły się więc i tak, jak kobieta obiecała, rozwinęła mapę i poklepała miejsce obok siebie.

– No chodź, nie gryzę.

Ama posłuchała kobiety. Nachylając się nad skrawkiem materiału, słuchała jednocześnie historii i tradycji różnych krajów. Nigdy nie sądziła, że jest ich tak wiele.

Spytała kobiety, skąd się bierze miód i który kraj ma go najwięcej.

    – Miód? A po co ci to wiedzieć? – burknęła. Jej wyraz twarzy świadczył jednak, że głęboko się nad czymś zastanawia. – Miodem zajmują się pszczoły. Najpierw zbierają pył z kwiatów, a potem łup! Miód gotowy! – Pstryknęła palcami. – Jak na pstryknięcie. A gdzie go najwięcej? No, tego to ci nie powiem, bo sama nie wiem. – Zmarszczyła czoło. – Może ja za głupia jestem…

Ama zaczęła wskazywać poszczególne krainy i pytała o nie, a opiekunka odpowiadała tyle, ile wiedziała, a gdy czegoś nie wiedziała, szeptała do siebie „ja chyba za głupia jestem…”.

Ama spytała w końcu, gdzie na mapie znajduje się dom kobiety.

    – Ano tu. – Wskazała na kraj znajdujący się gdzieś na górze mapy. – A tak dokładnie to ta mała wysepka należąca do niego. Nazywa się Vissendorff. Kraj, nie wyspa. A ty wiesz, jak nazywa się twoja wioska?

Ama pokręciła główką. Kobieta próbowała wypytać ją o najbliższe rzeki, góry, cokolwiek, co mogło mieć nazwę i spróbować mniej więcej rozeznać się, skąd pochodzi dziewczynka. Ale mała nie znała żadnych nazw, mówiła tylko o wodzie płynącej nieopodal, ale było to zdecydowanie za mało, by kobieta mogła poznać, skąd pochodzi dziewczynka.

Ama zdecydowała się też opowiedzieć o straganie miodowym i śmiesznym Panie.

    – Stragan? W mieście? – zapytała. Ama kiwnęła główką. – Ile tam jechałyście?

Nie potrafiła określić. Ani za pomocą godzin, ani za pomocą słońca.

    – Czyli rzeka i miasto… muszę pomyśleć. Opowiadaj dalej!

Ama wspomniała więc o sprzedawcy i o garnuszkach z miodem, a także o tym, że mówił w dziwnym, niezrozumiałym dla niej języku.

    – Jakim języku? Umiesz coś powtórzyć?

    – Baku…

To jedyne słowo, jakie zapamiętała.

    – Baku? Ha! – Wskazała na mapie Wyspę Słońca. – To bardzo stary język, jeden z najstarszych. Aarathański. Pochodzi z tej Wyspy. Aarath jest jego stolicą. Dziwnie, nie? Nazywać stolicę po języku, czy jakoś tak. – Uśmiechnęła się. – „Baku” znaczy „bóstwo”, coś na kształt naszego Stworzyciela. Powiedz, czy oprócz tego dziwnego straganiarza widziałaś kogoś jeszcze? Kto mówił jakoś inaczej?

Ama zamyśliła się.

    – Nie... Nie, nie widziałam.

Czyli sprzedawca-samotnik, daleko od ojczyzny...

Kobieta gwizdnęła przeciągle.

    – Cóż, dalej nie wiem, skąd jesteś, Kozo. Ale miasteczko, o którym mówisz, musi znajdować się gdzieś na północ od Puszczy. Tak myślę.

Po czym szybko zwinęła i schowała mapę.

    – Koniec na dzisiaj. Możesz spać ze mną, jeśli chcesz. Żebyś nie zmarzła. – Rzuciła się na skrawek ziemi za nią, wcześniej odgarniając z niej jedynie drobne kamyki i gałązki. – Ruszamy dalej jeszcze przed świtem. Śpij smacznie, Kozo.

Ama ułożyła się obok, niepewnie opierając głowę na prawym ramieniu kobiety. Gdy ta nie zdawała się mieć nic przeciwko, dziewczynka zasnęła, ukołysana dźwiękami lasu i pochrapywaniem swej protektorki.

 

***

 

            Trzeciego dnia Ama stała się dużo śmielsza. Nie oddalała się zanadto, ale nie mogła oprzeć się łapaniu motyli, toteż często przystawała, by obserwować je z ukrycia i spróbować jakiegoś chwycić. Wypuszczała je i obserwowała, jak próbują wzbić się ponownie w powietrze.

 Wszystkie dwu- lub trzygłowe ze śmiesznymi, sterczącymi czułkami, ich skrzydła mieniły się różnymi kolorami, jedne piękniejsze od drugich. Czerwone, żółte, niebieskie, tyle motylów!

            Jeden z nich przysiadł na małym, żółtym kwiatku z czerwonym środkiem. Odleciał zaraz po przyjściu Amy, ale dziewczynce wcale na nim nie zależało. Skupiła się na kwiatku, powąchała go, a ponieważ pachniał całkiem świeżo i przyjemnie, zerwała i – pełna dumy – postanowiła wręczyć go kobiecie.

            Schodziły właśnie z niewielkiego wzniesienia, gdy Ama zebrała w sobie odwagę.

            Zatrzymała się, w obie dłonie ujęła grubą łodygę kwiatu i uniosła roślinę do góry, próbując podstawić ją niemal pod twarz kobiety, co było niemożliwe, jako że dziewczynka była o ponad połowę mniejsza.

    – Proszę! Dla Ciebie! – powiedziała Ama.

            Kobieta otwarła szerzej oczy ze zdumienia. Na krótką chwilę wstrzymała oddech, niepewna, co właściwie powinna zrobić. W końcu, sięgnęła po kwiat.

    – Em, ah… tak, dziękuję. – Nieelegancko wepchnęła go za pasek i wznowiła marsz. Ama długo jeszcze uśmiechała się pod nosem,

            W końcu las zaczął wyraźnie rzednąć. Kobieta zapewniała, że jutro, najpóźniej pojutrze znajdą się na granicy i wyjdą z Puszczy. Ama podziękowała kobiecie, gdy ta wetknęła jej w ręce garść orzechów. Szły dalej, podjadając je po drodze.

            Mała postanowiła ponownie spytać kobietę o imię. Wcześniej robiła to już dwukrotnie, ale ta zbywała ją prychnięciem. Miała nadzieję, że teraz ta dziwna pani polubiła ją dużo bardziej i odpowie.

Podeszła więc bliżej i chwyciła ją za rękę. Kobieta nie zdążyła zareagować, gdy Ama wyrzuciła z siebie:

    – Jak masz na imię?

            Dziewczynka wystraszyła się nieco gdy tamta się spięła. Czekała na kolejne prychnięcie, zamiast tego kobieta westchnęła i wytarła pot spływający jej po czole. Pociągnęła Amę za sobą.

    – Ty se nie odpuścisz, nie? Imię… po co ci to wiedzieć? Imiona są głupie. – Schyliła się przed gałęzią. – I nietrwałe. Na przykład twoje. Zmieniłoby coś, gdybyś zamiast Amą była, powiedzmy, Leandrą? Albo Kozą? I ile to imię miałabyś nosić? Rok? Dziesięć? Pięćdziesiąt lat? I tak w końcu każdy o nim zapomni. – Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. – Jak ci nie powiem mojego imienia, to go potem nie zapomnisz, nie? Bo to najgorzej jest, jak się zapomina. – Zatrzymała się i spojrzała dziewczynce prosto w oczy. – Przeżyłyśmy razem Puszczę, a ty zapomnisz, jak miała na imię ta obca kobieta, co wyciągnęła cię z krzaków i uratowała rzyć. Bo imiona są nieważne. – Ruszyła dalej. – Nieważne…

            Ama utkwiła wzrok gdzieś daleko przed sobą. Kobieta ciągnęła ją delikatnie, ale nie rozluźniła uścisku. Jej dłoń wydała się dziewczynce bardzo ciepła.

    – Ale ty znasz moje imię!

    – Oh, oczywiście, że znam, Kozo. Sama mi je zdradziłaś. – Pokazała Amie język. – I słusznie. Bo ja twojego nie zapomnę.

 

 

***

 

Wieczorem kobieta nie miała już sił na rozpalenie ogniska. Przyciągnęła po prostu Amę do siebie i zaczęła pocierać jej ramiona.

– Tak się rozgrzewa członki, jak ci marzną. Mocno, mocno pocierasz, szybciutko, w górę i dół. – Ama roześmiała się, gdy opiekunka, masując jej ramię, zaczęła stroić dziwne miny. – Oh, tak ci śmieszno? A to to co? Ha! Gęsia skórka! Zmarzluch!

– Nie jestem zmarzuch!

Kobieta prychnęła głośno i powiedziała triumfalnie:

– Ha! Zmarzluch, nie zmarzuch! Pewnie nie wiesz nawet, co to znaczy! – parsknęła – Zresztą, nieważne. Jak już z tobą skończę, będziesz czerwona jak pupa na mrozie, o! – Dumna ze znalezienia odpowiedniego porównania, wzięła się za pocieranie Amy również na nogach i brzuchu. Dziewczyna omal nie popłakała się ze śmiechu, wojowniczka miała nadzieję, że dzięki temu chociaż przez chwile nie będą myślały o dręczącym je głodzie.

W końcu, zmęczone wybrykami, ledwo łapiące oddech, ułożyły się wygodnie.

Protektorka kątem oka zerknęła na Amę. Czerwone policzki dodawały jej dziecięcej niewinności, ustka rozwarły się w dużym uśmiechu, ukazując rząd nierównych, małych zębów.

Całkiem ładna ta mała. Będzie prawdziwą pięknością jak dorośnie.

Ama od bardzo długiego czasu nie wspomniała nic o swoich rodzicach. Nauczyła się, że drażni to jej nową przyjaciółkę. Szukała jednak bliskości, ciepła i bezpieczeństwa, toteż przytuliła się mocno do kobiety. Ta przygarnęła ją bliżej i życzyła dziewczynce „smacznych snów”.

Ama zasnęła. Kobieta, widząc jej spokojną twarz, rzekła tylko:

– Przepraszam. No, za to wtedy. Że cię uderzyłam. – Delikatnie pogładziła policzek dziewczynki. –  Nie chciałam. – Przymknęła oczy. Westchnęła cicho. – Nie chciałam, naprawdę…

 

            Usnęła z niewypowiedzianym na głos, kolejnym „przepraszam”.

 

Dziewczynka wstała rankiem rześka jak skowronek. Biegała radośnie wkoło, pilnując, by nie stracić z oczu przyjaciółki. Skwar zdawał się jej nie przeszkadzać, korony drzew chroniły bezpośrednio przed słońcem, choć nie przed wilgocią i duchotą. Kobieta trzymała w wyciągniętych przed sobą rękach mapę i analizowała ją.

Jesteśmy naprawdę blisko. Jeszcze dzisiaj… być może…

Zaniepokoiła się delikatnie. Zatrzymała się i zerknęła za siebie, gdzie zobaczyła Amę, klęczącą w trawie i obserwującą coś. Uśmiech nie schodził z jej twarzy, krzyknęła pełna podekscytowania, gdy kolejny motyl przysiadł na jej dłoni.

            A może… gdyby tak…

Kobieta kłóciła się ze swoimi myślami. Odpychała je, ale te wracały ze zdwojoną siłą.

Nie, nie mogę… A może mogę? Czy to źle?

            Gwizdnęła na Amę, przywołała ją gestem i ruszyła dalej. Mała podbiegła szybko, zdyszana.

    – Widziałaś, ile motylów? Złapałam kilka. Miały śmieszne głowy, wiesz? I każda wyglądała tak samo, kilka głów! – krzyknęła podekscytowana.

Kobieta, nie zwalniając kroku, mruknęła coś niewyraźnego w odpowiedz

     – Jak powiem mamie, jakie to się rzecza wydarzyły, to mi nigdy, nigdusieńko nie uwierzy!

     – Nie bądź głupia. Przecież nie ma takiego słowa.

    – Jest, jest! Moje! Wymyśliłam je chwilusię temu! – Wciąż dysząc, Ama pobiegła kawałek przed siebie. Włosy lepiły się do jej czoła, cała mokra była od spływającego po niej potu, ale zdawała się tym nie przejmować.

            – Jak od tego ciągłego pląsania dostaniesz gorączki, to cię zbiję tak, że cię w domu nie poznają! – krzyknęła za nią kobieta, uśmiechając się półgębkiem.

            Zerknęła w górę. Słońce wisiało wysoko na niebie.

            To już naprawdę niedługo. Potem… potem najbliższa wioska... tak, tak. I wtedy…

            Dobiegł jej uszu szczery, perlisty śmiech. Amę połaskotał w policzek jeden z liści ukradkiem zniesiony przez powiew. Dziewczynka zaczęła piszczeć i skakać w miejscu, gdy następne zatańczyły nieopodal powietrznego walca.

            Kobieta przystanęła i przypatrywała się temu z daleka.

            Nie. Przecież mogę to zrobić. Pomóc jej.

            Podeszła bliżej z bijącym boleśnie sercem. Coś targało nią wewnętrznie, wbijało się i rozszarpywało.

             Sprawić…

            Uklękła tuż obok Amy, aby zrównać się z nią. Ta trajkotała jak najęta, ale kobieta nie słuchała jej, tylko w milczeniu obserwowała profil małej.

Kobieta przechyliła głowę i uśmiechnęła się.

            by była szczęśliwa.

 

 

 

***

 

            Las zrzedł. Na swojej drodze napotykały już wyłącznie pojedyncze drzewa, i to w sporej odległości od siebie. Lada moment przekroczyć miały granicę i wyjść na sąsiednie stepy, gdzie po niecałym dniu drogi napotkają pierwsze osady. Kobieta postanowiła, że na jakiś czas zabierze ze sobą Amę. Na jak długi, tego jeszcze nie wiedziała, a przynajmniej nie chciała wiedzieć. Czuła się prawdziwą egoistką narażając tak dziewczynkę tylko po to, by mieć przy sobie kogoś bliskiego, ale w głębi duszy cieszyła się z podjętej decyzji.

            W końcu, po wielu przebytych milach, dotarły do omszałej Skały Granicznej. Wysokością górowała nad nimi obiema, rzucała za siebie długi cień.

    – Spójrz, Kozo. Wyszłyśmy. – Kobieta odetchnęła głęboko, zmrużyła oczy i rozejrzała się, ale nie dostrzegła niczego podejrzanego. Ruszyła przodem, ponaglając dziewczynkę.

             Stepy w niczym nie przypominały Puszczy. Obrastała je długa, zielona, falująca trawa, wśród której dostrzec można było żółtawe, suche źdźbła. Wiatr wiał o wiele mocniej, powietrze wydawało się lekkie i nie tak kłujące jak w Puszczy, oddychały zdecydowanie swobodniej.

    – No, rusz się! Jak dobrze pójdzie, to jutro o tej porze zjemy prawdziwy posiłek. I kto wie… – rzuciła zaczepnie, nie odwracając się. – Może znajdzie się i trochę miodu?

            Ama rozpromieniła się i udała przed siebie. Przeszła kilka kroków, gdy nagle niewidzialna siła strąciła ją do tyłu. Zdziwiona, zebrała się w sobie i wstała, chciała pójść za kobietą, ale w linii, gdzie kończył się głaz, między nią a stepami pojawiła się dziwna, niewidzialna ściana. Przystawiła do niej dłoń, przypatrując się jednocześnie oddalającej wciąż sylwetce. Bariera mrugała złowrogo bladoniebieskim światłem. Dziewczynka uderzyła w nią pięścią, ale ta ani drgnęła, roztoczyła się po niej jedynie fala. Ama zaczęła krzyczeć.

    – Kozo, jak będziesz tak wrzeszczeć, to przysięgam, że zrobię ci z rzyci jesień średniowiecza, wiesz? Przecie coś zaraz nas może… – rzuciła głośno przed siebie kobieta, odwracając się jednak zrozumiała, o co się rozchodzi. Zamarła. – Nie.

            Cofnęła się, przyspieszyła kroku. Przy każdym kolejnym mamrotała głośno „nie, nie”, czując, jak gniew i strach narasta w niej. Ostatnie kilka metrów przebiegła, rzuciła się przed ścianę i klękła na jedno kolano, przykładając dłoń do bariery. Ta bez sprzeciwu ustąpiła pod jej palcami, także kobieta swobodnie mogła przejść na drugą stronę.

    – Coś ty narobiła?! – Chwyciła Amę za ramiona i zaczęła nią potrząsać. Dziewczynka zaszlochała. – Co, co?! Masz klątwę! Głupia! – Kobieta rozeźliła się, wymierzyła podopiecznej policzek. Ama czknęła i rozpłakała się. – Nie przejdziesz! Nie… nie możesz!

            Ama, cała czerwona od płaczu i posmarkana, zakryła rękami twarz. Krzyczała „do mamy, mamy! Mamo!” tak przeraźliwie, że kobiecie nieomal serce nie pękło ze wstydu.

            Co ja wyprawiam… to nie jej wina.

    – Kozo… – wyszeptała. Przyciągnęła małą do siebie i objęła mocno. – Cholera, przepraszam. Nie… nie chciałam… nigdy nie chcę. Stworzycielu, co ja sobie myślałam… Amo… proszę…

            Ama odtrąciła ją od siebie. Jej twarz wykrzywił brzydki wyraz, przebiegł po niej cień. Uśmiechała się. Spojrzała na nią krzywo, zwiesiła sztywno ramiona, przekrzywiła głowę i zmierzyła ją tępym wzrokiem. Oczy dziewczynki zabieliły się całkowicie.

            Co do…

    Nie dotykaj mnie.

            Kobieta znieruchomiała. Wciąż na klęczkach, przysiadła ze zdumienia i otworzyła szerzej oczy.

    – Ko…kozo?

            Dziewczynka w dalszym ciągu nie spuszczała z niej oczu. Ani drgnęła. Bez słowa spoglądały na siebie.

            Nie… nie może być… to przecież…

    Jesteś upierdliwa, wiesz? Wiesz, ile przez ciebie cierpiałem, wiesz? Wiesz? – Głos dziewczynki był całkowicie zniekształcony i stłumiony, jakby dobiegał zza ściany. Powoli przekrzywiła głowę na drugą stronę. – Wiesz, wiesz? Jak bardzo, jak bardzo cię nienawidzę, wiesz? – Kobieta dyskretnie sięgnęła po miecz na plecach. Z bijącym sercem zacisnęła dłoń na jego rękojeści. Czekała. – Jak bardzo ONA cię nienawidzi, wiesz? Jesteś złym, złym człowiekiem. Tak, tak bardzo złym, tak dobrze złym, oh, tak tak. To boli, wiesz?  Wiesz wiesz wiesz? – Dziewczynka uśmiechnęła się i przyszykowała do ataku. Kobieta wyciągnęła ze zgrzytem broń i zerwała się z miejsca. Stanęły naprzeciw. – Nie… niczego nie wiesz.

            Ama rzuciła się naprzód. Skoczyła wysoko, z jej ust wydostał się długi, ostro zakończony język. Kobieta osłoniła się ostrzem płasko skierowanym do góry, od którego odbiła się potworzyca. Ta wylądowała na plecach, wykręciła nienaturalnie tułów, w ten sposób, że członki jej przypominały raczej pajęcze, głowa zaś pozostała w tym samym miejscu, ale odwrócona.

            Amo…

           Kobieta w jednym momencie znalazła się przy pokrace i płynnym ruchem podcięła jej więzadła w nodze. Stwór zasyczał złowrogo, z rany zaczął wydobywać się śmierdzący zgnilizną dym. W mgnieniu oka znalazł się pod kobietą i wbił zęby w lewą łydkę. Trysnęła krew.

Kobieta głośno wciągnęła powietrze, starając się nie dać bestii satysfakcji, trzonem uderzyła go między oczy, kreatura cofnęła się i skrzywiła.

            Czym ty jesteś…

            Podbiegła do dziewczynki i już miała się zamachnąć, gdy potwór uciekł w bok, odbił się od skały granicznej i wskoczył kobiecie na plecy, rękoma otoczył jej szyję i przydusił. Ta wypuściła miecz i zacisnęła na nich dłonie, z trudem łapiąc oddech. Wbiła paznokcie w skórę potwora najgłębiej, jak potrafiła, ale nie wydawał się tym w ogóle przejmować.

            Przed jej oczami zaczęły pojawiać się mroczki.  

            Umrę tu…

            Zamiast tego pobiegła ze stworem do tyłu i uderzyła nim w pień drzewa. Potwór zasyczał, ale nie poluźnił uścisku. Uderzała więc z całej siły raz po raz, aż uszu jej dobiegł trzask łamanych kości. Wtedy też poczuła, jak stwór zsuwa się z ramion i pada pod drzewem.

            Wciągnęła gwałtownie powietrze i padła na kolana, łapiąc się mimowolnie za gardło i dziękując w myślach Stworzycielowi za to, że postawił pień nieopodal. Rozejrzała się za porzuconym mieczem. Zauważyła go leżącego dalej, koło skały. Już miała podnieść się z klęczek, gdy kreatura ostatkiem sił sięgnęła ją i pociągnęła za kostkę. Z ust kobiety wyrwał się krzyk. Palcami próbowała wbić się w kawałek ziemi, gdy to nie pomogło, kątem oka spostrzegła leżący tuż obok kamień wielkości jej dłoni. Chwyciła go i wykręciła się na plecy.

            Jednak w miejscu potwora ponownie zobaczyła przed sobą zapłakaną Amę, brudną i pociągającą nosem. Puściła ofiarę i skryła twarz w dłoniach.

    – Ma…mo! Gdzie… mamo! Papo!

            Kobieta oniemiała. Zerwała się na równe nogi, zatoczyła, po czym upadła i tak już została. Siedząc na ziemi i spoglądając na dziewczynkę ani na moment nie straciła czujności.

    – Kim… czym ty jesteś?

            Ama drgnęła na dźwięk jej głosu. Spojrzała na nią pełna żalu.

    – M… miałaś mnie zabrać do mamy! Obiecałaś!

            Rozpłakała się. Jej drobnym ciałem wstrząsały gwałtowne torsje.

            Kobieta otworzyła szerzej oczy. Zaczęła składać całość do kupy.

            Nie była głodna. Zwierzęta się jej bały. Nie mogła przekroczyć granicy…

            Zbeształa się w myślach za swoją głupotę. Jak mogłam być tak naiwna?!

            Ściągnęła brwi i przybrała kamienny wyraz twarzy. Zebrała się i stanęła przed dziewczynką.

    – Nie jesteś nią. – Otrzepała dół z ziemi wolną dłonią, po czym skrzyżowała ręce na piersi. – I nigdy nie będziesz. Jesteś ghulem.

            Ama, zdezorientowana, próbowała wstać, kobieta jednak gestem nakazała jej zostać w miejscu.

    – Siedź. Nie zbliżaj się. – Widząc strach w oczach dziewczynki, kobieta z bólem odwróciła wzrok i mówiła dalej. – Przywłaszczyłeś sobie jej ciało. Nie twoja wina, taką masz naturę. Szkaradną. – Zmusiła się, by spojrzeć ghulowi w oczy. – A wiesz, co najgorsze? Wziąłeś też jej wspomnienia. I wiesz, co dalej? Wiesz, wiesz? – Uśmiechnęła się okrutnie, choć w głębi serca czuła, jak coś w niej pęka. – Oh, zatraciłeś się w tym! Myślałeś, że ty to ona! Jak paskudnie! I co, dobrze ci było? Że masz papę i mamę? Że jest ktoś, kto cię kocha? Że czułeś przez chwilę smak miodu na ustach? Oh, nie patrz tak na mnie!

            Ghul, zdezorientowany, próbował wstać, ale uniemożliwiły mu to połamane kończyny.

    – Nie ruszaj się, nie skończyłam. Dziwi mnie, jak bardzo pomieszały się twoje światy. Z reguły ghule pożyczają sobie cudze ciała, ale ty… ile w niej tkwiłeś? Jak długo okupywałeś jej kości, co? – cmoknęła głośno. – Nieładnie. Jesteś jak pasożyt. Dlatego was tępimy. – Zrobiła kilka kroków w jego stronę, ten zasyczał złowrogo, ale nie ruszył się. Spojrzenie ghula wydawało się zdradzać, że i do niego dotarła prawda. Kobieta przyklękła tuż przed nim. – Teraz zginiesz.

            Potwór wyszczerzył swe zęby i rozwarł mocno szczęki, ale nim zdołał cokolwiek zrobić, kobieta zamachnęła się i uderzyła go kamieniem w głowę. Ten padł, ciągle wierzgając, usiadła więc na nim okrakiem i zaczęła okładać. Odgłos pękającej czaszki wzbudził w niej obrzydzenie, nie przestawała jednak i pełna złości uderzała coraz mocniej i mocniej. Do jej uszów jak przez ścianę dotarły krzyki Amy, starała się je ignorować i skupić na trzymanym w rękach kamieniu.

            Krew umazała całe dłonie, tak że odłamek skały ślizgał się delikatnie, kawałki kości leżały obok rozłupanej czaszki a mózg rozprysł się na wszystkie strony. Po dłuższej chwili, dysząc ciężko, kobieta opadła na plecy obok nieruchomego ciała. Zmrużyła oczy przed słońcem i wciągnęła głośno powietrze.

            „jak masz na imię?

            Imiona są głupie.”

            Pokręciła głową.

            „ale ty moje znasz!”

            Jej ciało wygięło się w łuk

    – Jestem Marla, do kurwy nędzy! – krzyknęła, po czym rozpłakała się. Skryła twarz w zgięciu łokcia, szlochając przeraźliwie.

            … bo ja nigdy cię nie zapomnę.”

           

 

            Ciało dziewczynki zniknęło, zostały jedynie pożółkłe kości. Marla, po opatrzeniu rany, zebrała je i zakopała pod drzewem. Zastanawiała się przy tym, kim naprawdę była dziewczynka i jak zginęła?

            Ghule nie opętywały żywych istot, ich naczynie musiało być puste, martwe. Ten ghul wyglądał na zżytego z Puszczą, musiał spędzić w niej wiele lat. Czy to tu znalazł Amę? Zabłądziła? A może ktoś ją wyrzucił?

            Uznała, że to i tak niczego nie zmieni. Ama nie wróci. Nie mogła. Nie ma sensu się nad tym roztkliwiać. Lepiej, by o wszystkim zapomniała. Dziewczynki i jej imienia.

            Nazbierała garstkę czerwonych, maleńkich kwiatów i ułożyła na grobie. Chwyciła wcześniej wyrzucony miecz i jego końcem wyryła na ziemi:

            Koza.

 

Po czym odwróciła się i, utykając, ruszyła przed siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz