czwartek, 30 września 2021

Rozdział III

 Maska Lady Emmaldy uśmiechała się jakby niepokojąco. Atmosfera zrobiła się tak gęsta, że można ją było niemal ciąć. W powietrzu wciąż wisiały ostatnie słowa, a Marli najgłębiej utknęło to jedno, odbijające się echem w jej głowie: zabić. Miała właśnie kogoś zabić, pozbyć się „problemu”, jak stwierdziła diukowa. Ale to człowiek, nawet jeśli był – jak twierdziła Lady Emmalda – magiem, to wciąż pozostawał człowiekiem. Nie rozumiała też, jak żona może pragnąć śmierci własnego męża? Nawet jeśli połączyły ich interesy zamiast więzów miłości, to przecież trwała przy Fermanie tyle długich lat. Czy czas ten nie wystarczył, by zbudować między nimi choć drobnej nici porozumienia? Czy nie zwierzali się ze swych obaw, marzeń, pragnień? Czy nie oglądali razem zachodów słońca?  Nie rozprawiali przy filiżance herbaty?
     Rzut oka na diukową sprawił jednak, że Marla nie miała już żadnych wątpliwości.
Ona naprawdę czeka na mój ruch, pomyślała. Chyba jestem niepoprawną romantyczką.
     – Lady Emmaldo… Wybacz mi, ale nie wiem, czy potrafię… Do tej pory nie zabijałam nikogo bez wyraźnej potrzeby, a już na pewno nie za opłatą. – Zmarszczyła czoło. – Daleko mi do płatnego zabójcy.
Rozmówczyni poprawiła się nieco, zupełnie tak, jakby słowa kobiety fizycznie wpłynęły na jej wygodę.
     – Wydawało mi się, że utrzymujesz się właśnie ze zleceń. Sama to wyznałaś.
     – I tak jest. Mi się natomiast wydaje, że nieco pomyliła Pani… podmioty, których one dotyczą. – Teraz to Marla zmieniła pozycję. I ją ta rozmowa nie napawała optymizmem. – Z reguły poluję na szkodniki czy stworzenia człekopodobne, ale nie samych ludzi. Dziki, wilki, ghule… Tym się zajmuję. – Wzruszyła ramionami. – Czasami chwycę w dłoń jakiś młotek czy sierp i pomogę maluczkim za kilka miedziaków. Nie param się zabójstwami. – Zniżyła nieco głos. – Nie wiem, czy bym potrafiła…
Lady Emmalda machnęła dłonią, jakby odganiała od siebie wyjątkowo natrętną muchę.
     – Doskonale rozumiem twoje obiekcje, moja droga. Ja sama nie mogłabym podnieść ręki na niewinne stworzenie. – Westchnęła. – Problem w tym, że Ferman nie do końca jest całkiem niewinny. W jego ciele drzemie niebezpieczna i nieokiełznana moc, a on jakby nigdy nic przechadza się ulicami, narażając mieszkańców na prawdziwe niebezpieczeństwo! To on…
     – Mimo wszystko – przerwała Marla – na pewno można rozwiązać to w jakiś inny, mniej krwawy sposób. Gdyby posłać diuka Fermana do Nowej Veskonii albo Leathland, może tam mógłby nauczyć się korzystać z magii w bezpieczny i przychylny ludziom sposób?
     – Moja droga, to nie Vissendorff. – Obruszyła się diukowa. – Nawet jeśli Fermanowi uda się w tajemnicy przekroczyć granicę, to co potem? W „Nowej” Veskonii, zostanie w najlepszym razie wtrącony do padołu. Oni tam gardzą wysoko postawionymi ludźmi rządzącymi w imieniu prawowitego króla. To Buntownicy i szubrawcy i niczego dobrego nie można się po nich spodziewać. A Leathland? – prychnęła. – Wyspa leży setki mil stąd. Przez parę tygodni udawało mi się zamaskować nieobecność męża, ale nie mogę robić tego w nieskończoność. Ferman to bezpośredni i uniżony sługa króla, a ten niebawem dowie się, jaki los spotkał jego podwładnego. Jak myślisz, kogo będzie obwiniał? I, co gorsza, na kogo padną podejrzenia? – Nie czekając na odpowiedź, kontynuowała, niemal wypluwając z siebie ostatnie słowa: – Oczywiście, że na najbliższe Fermanowi osoby. Nikt nie uwierzy, że przez te wszystkie lata nie miałam zielonego pojęcia o jego zdolnościach. Ferman, według prawa Veskonii, zostanie stracony bądź wcielony w szeregi armii królewskiej, gdzie żyć będzie pod jarzmem Skorpionów i najprawdopodobniej straci rozum. A ja? Skażą mnie za ukrywanie maga i wtrącą do najgłębszych lochów, skąd nikt nie usłyszy mojego wołania. Tak, tak Marlo. – Widząc skonsternowaną twarz kobiety, dodała: – Dlatego to robię. Możesz myśleć o mnie najgorsze rzeczy, nie dbam o to. Wiem tylko, że za zbrodnie Fermana życiem zapłaci wiele osób, nie tylko ja. Nasza straż, służba, także Sylvan… I nawet jeśli mój mąż nie miał wpływu na to, jaki się urodził, to za grzechy ojców trzeba odpokutować. Udawało mu się tego unikać przez wiele lat. – Miarowo kiwała głową, jakby sama siebie zapewniała, że to, o czym mówi, to czysta prawda. – Ale nadszedł czas, gdy dług musi zostać spłacony. Dla dobra jego i nas.
     Marla spuściła wzrok. Rzeczywiście, jeśli Ferman odejdzie, rzuci to cień podejrzenia na Älamal i jego mieszkańców. Do tej pory nie zdawała sobie z tego sprawy. Tym bardziej czuła się jak przyciśnięta do muru. Jeśli zdecyduje się zabić diuka, niczym nie będzie różniła się od płatnych zabójców, gotowych poświęcić swój honor w imieniu paru srebrników. Z drugiej strony, może odejść zostawiając Lady Emmaldę samą i licząc, że nikt nie skaże jej ani podwładnych, co byłoby dość naiwnym myśleniem. Co gorsza, za winnego mogą uznać także Sylvana, jako że spędził przy nich te kilka lat.
     Podrapała się po karku, po czym wytarła dłoń w spodnie czując, jak mokra zrobiła się od spływającego po niej potu.
     – To… naprawdę okropna sytuacja. Szczerze współczuję. – Westchnęła. – Ale nie wiem, czy dam radę… Może niech spróbuje Pani z kimś innym? Kimś, kto naprawdę się do tego nadaje?
Marla przez krótką chwilę miała nawiną nadzieję, że może uda jej się opuścić miasto zapominając, co wydarzyło się w obrębie jego murów. Wiedziała jednak, że diukowa nie pozwoli odejść dziewczynie po tym, co powiedziała. I nie myliła się. Czekała tylko na odpowiedni moment.
     – Nie wiem, czy wiesz, ale w Älamal nie mamy zbyt wielu… osób, które by się tego podjęły. Chodzi o to, że Ferman był dość lubiany, poza tym od początku szukałam raczej kogoś z daleka, kogoś postronnego i dyskretnego, kto szybko mógłby opuścić miasto i najlepiej nigdy do niego nie wrócić. Kogoś, kogo nikt by się nie spodziewał i z nikim nie połączył. Na przykład kobietę. – Wzruszyła ramionami. – Bo kto obarczyłby winą delikatną, stworzoną do innych celów niewiastę? Marlo, być może wydaje ci się, że nie, ale uwierz mi. Jesteś idealną kandydatką. – Lady Emmalda założyła nogę na nogę i poprawiła brzeg sukni. Następne wypowiedziane przez nią słowa nie budziły żadnych wątpliwości: – Oczywiście, możesz odmówić, zrozumiem to. Wezwę moją straż, by pokazała ci wyjście i dopilnowała, byś trafiła do odpowiednich drzwi.
     Marla ściągnęła brwi. Groźba była nader wyczuwalna, ale nie to zwróciło jej największą uwagę. Co diukowa miała na myśli mówiąc od początku? Jak długo trwał ten początek? Jak wiele osób przed wojowniczką przewinęło się przez to pomieszczenie?
    Schyliła się bardziej i oparła nieelegancko łokcie na kolanach, patrząc na rozmówczynię spod byka.
     – Nie ma takiej potrzeby. Sylv może to zrobić.
     – Sylvan ma teraz wiele pracy. Musi przygotować się przed następną podróżą, wyrusza jeszcze przed zachodem. Nie martw się, strażnikom można zaufać. Są wobec mnie bardzo lojalni. Tak, tak, to niezwykle dobrzy mężczyźni, z nimi nic ci nie grozi.
     Są lojalni wobec ciebie, Lady Emmaldo. I lojalnie zrobią to, co wyszepczesz im do ucha na osobności.
     Chwilę jeszcze biła się z myślami, aż jej wzrok ponownie spoczął na leżącej tuż obok sakiewce grubo wypchanej monetami. W głębi duszy brzydziła się na samą myśl o tym, co miałaby zrobić, z drugiej strony jednak nie wiedziała, jaki ma wybór. Może też zgodzić się, odejść i nigdy nie wrócić, nie wątpiła jednak, że Lady Emmalda prędzej czy później zemści się za jej kłamstwo. Być może przekona nawet króla Elenara o winie Marli jako tej, która pomogła zbiec zdradzieckiemu mężowi, i tak cała Północna Veskonia już zawsze zostanie dla niej zamknięta. A jeśli król nie uwierzy Emmaldzie, skaże ją i służbę, w tym i Sylvana, a tego Marla nie potrafiłaby znieść. Dość daleko wybiegła w przyszłość, aż w końcu nie widząc innego wyjścia, z wielkim bólem i nienawiścią do samej siebie powiedziała:
     – Zgoda. – Skrzywiła się. – W porządku. Zrobię to.
Lady Emmalda podskoczyła lekko na miejscu, nie dowierzając temu, co słyszy. Przyłożyła dłoń do maski w miejscu, gdzie były wymalowane usta.
     – Naprawdę? – Diukowa nie kryła swojego zadowolenia. – Oh, to… ah! – Kaszlnęła cicho, najwyraźniej zdając sobie sprawę, jak musi brzmieć. – Cóż… Nie spodziewałam się, że się zgodzisz, zwłaszcza gdy usłyszałam, że pochodzisz z Vissendorffu. Niemniej cieszę się, podjęłaś słuszną decyzję. Nie zapomnimy ci tego.
Młodsza z kobiet wyprostowała się i skrzyżowała ręce, dając jasny sygnał, co o tym w rzeczywistości sądzi. Uniosła brew ku górze.
     – Więc… jak to załatwimy? Znaczy, chodzi o szczegóły. Gdzie dokładnie znajdę diuka? I co właściwie powinnam z nim zrobić?
Emmalda zachichotała nieśmiało, zupełnie jakby miała styczność z nierozumiejącym dzieckiem.
     – Moja droga, rzeczywiście, nie masz w tym doświadczenia. To, w jaki sposób zdecydujesz się pozbyć Fermana, jest mi doprawdy obojętny. Pokłuj go trochę i powinno wystarczyć. Co do miejsca pobytu – machnęła lekceważąco dłonią – wiem, że ukrywa się gdzieś w Strzycy, informator wspominał o opuszczonej stodole, ale było to parę dni temu. To tam powinnaś jednak udać się najpierw. Wątpię, by Ferman zaszedł wiele dalej, wszyscy w okolicy go znają i niewątpliwie ktoś w końcu doniósłby, gdyby mój mąż postanowił zmienić kryjówkę. Jeśli zaś chodzi o dowód… – Schyliła się bardziej w stronę Marli. – Przyniesiesz mi jego głowę.
Dziewczyna nie mogła powstrzymać uśmiechu. Najwidoczniej nie tylko jej brakowało doświadczenia w pewnych kwestiach.
     – Z całym szacunkiem, ale to będzie raczej mało wykonalne. Strzyce, jak mi się wydaje, znajdują się ładnych parę dni stąd. Sylvan opowiadał mi, że jest to najdalej położona wieś podległa Älamalowi. Głowa w tym czasie może zacząć gnić, nie mówiąc o fetorze, jaki zapewne wydzieli. Poza tym – pokręciła głową – potrzebowałabym jakiegoś większego wora, by móc swobodnie z nią podróżować, a to przyciągnie uwagę innych złodziejaszków. No i pozostaje kwestia strażników i… doprawdy, nie mam pojęcia, w jaki sposób im wytłumaczę, co głowa diuka Fermana robi w moich rzeczach. – Rozłożyła ręce. – Może znajdzie się coś innego? Jakiś symbol bądź biżuteria?
     – Którą Ferman podaruje ci zaraz po tym, jak ładnie go o to poprosisz i obiecasz puścić wolno? – Marla nawet mrugnięciem nie zdradziła, że taki właśnie miała plan. Lady Emmalda nie była wcale tak lekkomyślna, jak sądziła. – Nie, moja droga, na to się nie zgodzę. Choć rzeczywiście, głowa może wydać się nazbyt… oczywista. W takim razie, przynieś mi jego dłoń obleczoną pierścieniem zaręczynowym. Widnieje na nim specjalna dedykacja, a ręce męża znam jak swoje własne, tak wiele razy mnie nimi odpychał.   – Objęła się ramionami. – Cóż, wielka szkoda, że do tego właśnie musiało dojść. Proszę, tylko nie pozwól mu cierpieć zbyt długo. Mimo wszystko potrafił być czuły i dobrotliwy.
Marla przytaknęła i już miała sięgnąć po sakiewkę, gdy diukowa szybkim ruchem zgarnęła ją do siebie.
     – Nagrodę dostaniesz po wykonaniu zlecenia.
Wojowniczka uniosła brew.
     – Zapłatę zawsze biorę z góry.
     – Więc tym razem zrobisz wyjątek.
Dziewczyna westchnęła głęboko i zebrała się do wyjścia. Nie miała ochoty ani chwili dłużej zostawać z Emmaldą sam na sam i wpatrywać się w jej złotą, uśmiechniętą maskę. Diukowa wstała tuż za nią, wciąż trzymając pieniądze Marli, i odprowadziła ją aż do wrót. Ta odwróciła się w przejściu i skłoniła głęboko.
     – Obiecuję, że nie zawiodę, Lady Emmaldo. Wyruszę, gdy tylko zbiorę zapasy.
     – Wyruszysz dzisiaj, a prowiant i wszelkie potrzebne rzeczy czekać będą wraz z objuczonym w nie koniem na dole, przed wejściem do posiadłości, gdy tylko księżyc pojawi się na niebie.
I nie mówiąc nic więcej, zamknęła Marli drzwi przed nosem.

   
     Czarniejszej nocy nie mogłaby sobie wyobrazić. Wyglądało to tak, jakby Stworzyciel celowo zasłonił niebo grubą kotarą chmur, nieprzepuszczającą przez siebie nawet najcieńszego promienia. Z jednej strony sprzyjało to dyskretnej podróży, z drugiej zaś utrudniało rozeznanie w terenie. Bo skąd miała wiedzieć, co czai się za najbliższym krzewem, skoro ledwo widziała drogę rozciągającą się tuż przed nią.
     Marla udała się więc do przyzamkowej stajni. Już po przekroczeniu progu uderzył ją odór łajna wymieszanego z mokrym sianem, nie skrzywiła się jednak, a głębiej nabrała w płuca ten dobrze znany zapach. Przywoływał wspomnienia, do których lubiła czasem wracać, jak chociażby organizowane w jej wiosce turnieje, gdzie nawet najmłodsi mogli wykazać się swym talentem dosiadając kucyków. Pamiętała także imię swojego pierwszego partnera: Fircyk. Minęło trochę czasu, nim pozwolił Marli się dosiąść, przedtem dziewczyna musiała mocno zagryzać wargę i w milczeniu znosić kolejne siniaki nabite przy upadkach. Ostatecznie, nie zajęła żadnego miejsca, ale już sam fakt, że Fircyk w końcu obdarzył ją jako takim zaufaniem sprawił, że wyjątkowo ukochała sobie te zwierzęta.
Na samym końcu czekała na nią rudozłota, niska klaczka. Kobieta zerknęła do zwieszonych na koniu po obu stronach tobołków. W jednym z nich znalazła zapasy żywności: suszone mięso, chleb, suchary, parę jabłek i cebuli, w drugim natomiast czekały na nią gruby pled, krzesiwko, bukłak na wodę i osełka. Nie miała pojęcia, jak zwracać się do nowej towarzyszki, toteż w myślach ochrzciła ją Kasztanką.
     Chwilę później do pomieszczenia wszedł uzbrojony, z wymalowanym na napierśniku herbem strażnik, trzymający coś w dłoniach. Bez słowa podał Marli dobrze skrojony, ciemny płaszcz, nową parę butów oraz kawał zwiniętej skóry, po czym wyszedł tylnym wejściem, ciągnąc za sobą przyklejone do obuwia kępki siana. Herb przedstawiał połączenie Kryształowego Kielicha Älamalu ze Słonecznym Smokiem Veskonii, tym samym dając wyraz całkowitego oddania się Wspólnoty w ręce króla.
     Przebrała się, zarzuciła na siebie płaszcz i postawiła kaptur, zerkając jeszcze w przyniesioną przez wojownika mapę. Dokładnie nakreślono na niej granice Älamalu i przylegających do niego wsi, także niedługo zajęło jej odnalezienie Strzyc. Musiała udać się na południowy zachód, a jeśli dobrze myślała, to zaledwie kilka mil od wioski biegła granica z Nową Veskonią. Musiała uważać więc nie tylko na miejscowych wartowników, ale również strażników granicznych, co wcale nie napawało ją wielkim optymizmem.
Wetknęła materiał za pas, odwiązała Kasztankę i dosiadła klaczy, po czym delikatnym pchnięciem bioder zmusiła ją do stępu.
Ukrywszy się w mroku i tajemnicy opuściła miasto i wyjechała na wolną polanę, gdzie pozwoliła przejść klaczy w pełen galop, a następnie obie stopiły się z otaczającym je krajobrazem.

     Pola ciągnęły się dobre kilka mil, przynosząc ze sobą nieprzyjemny zapach. W tym konkretnym rejonie uprawiano rzepak, toteż z prawej strony świat zalany był falą intensywnej żółci, rozpościerającej się aż ku wysokim pagórkom. Na niebie bardzo powoli pojawiały się różowe i pomarańczowe odcienie, co wystarczyło podróżującej kobiecie by widzieć coś więcej niż kawałek drogi przed sobą. Nawet gdy wzrok przywykł do niezwykłych ciemności, jazda wciąż sprawiała Marli niemały problem, tak gęsta była otaczająca je czarna tarcza. Teraz mogła dużo swobodniej przeć przed siebie, nie obawiając się zjechania w czyhającą gdzieś po drodze rozpadlinę czy ataku uzbrojonych po zęby złodziejaszków.
Spowijała je delikatna mgła, na tyle gęsta, by mogła je skryć i nie przeszkadzać w jeździe. Powietrze było zimne i wilgotne, niema kłujące, ale niezwykle rześkie. Wojowniczka trzymała się ścieżki tuż przy uprawach, w razie czego mogła szybko skryć się w zaroślach, nawet jeśli musiałaby pozostawić Kasztankę na pastwę losu. Miała jednak nadzieję, że nie dojdzie do tego, w tych okolicach nie powinny spotkać zbyt wielu ludzi, główny trakt ciągnął się kilka mil na zachód. W końcu będzie musiała nim podążyć, ale póki co wolała się trzymać na uboczu. Nie na co dzień widuje się w końcu kobietę z mieczem, w dodatku z tak charakterystycznym wyglądem. Gdyby przyszło co do czego, łatwo by ją rozpoznali.
     Sięgnęła po mapę i rozwinęła przed sobą. Rozpoznała kilka szczytów, które zdawało jej się, że minęła nie tak dawno, toteż rozluźniła się nieco widząc, iż za niedługo powinny pojawić się pierwsze rzędy drzew i Las Aidacan. Miała już w głowie wyraźnie zarysowany plan: następne dwa dni podróżować będzie w leśnej gęstwinie, dzięki czemu zminimalizuje ryzyko do minimum, a później wyjedzie prosto na główną drogę prowadzącą do Strzyc. Tam odszuka diuka, zabije go i najszybciej jak się da opuści wioskę. Nie wiedziała, czy strażnicy bramni w Älamal wiedzieli o planach Emmaldy, ale póki co wolała o tym nie myśleć. A jeśli któryś znajdzie w jej bagażu odciętą rękę Fermana to powie, że to dłoń zbója próbującego okraść ją na trakcie, pierścień natomiast wcześniej skwapliwie schowa. Nie miała jednak pojęcia, jak nadzieję, że nie będą dopytywać. Nigdy nie była mistrzynią łgarstwa, a Missa wprost mówiła o podopiecznej, że można czytać w niej jak w otwartej księdze. Naturalnie, gdyby tylko potrafiła czytać.
Słońce wstawało coraz wyżej, aż po kilku godzinach zalało Veskonię ciepłym światłem. Marla ściągnęła płaszcz i przewiesiła go przez toboły. Po całej nocy jazdy czuła piekący ból w dole pleców oraz zatarcia na udach. Nie przerywała jednak, chcąc zrobić postój z dala od ludzkiego oka. Sięgnęła po bukłak z wodą zaczerpniętą ze studni w Älamal i dopiła resztę, która jej została, ale to nie oszukało żołądka. Ani to, ani naprędce zjedzone jabłko nie pomogły na długo. Popędziła więc Kasztankę, nie mogąc doczekać się już czekającego na nią zielonego, miękkiego mchu, korzeni obsypanych liśćmi i ziemistego podłoża, na którym tak wygodnie byłoby się rozsiąść. I kto wie, może nawet uda jej położyć głowę na leśnym poszyciu i zdrzemnąć? Na ten moment, niczego więcej nie pragnęła.
     Tylko gdzie ten przeklęty las?, zaklęła w myślach. Klacz dzielnie parła przed siebie, nie zwalniając, choć i jej przydałby się odpoczynek.
Jednak gdy minęła kolejna godzina i skończyły się pola, przed nimi wciąż nie było ani śladu lasu. Wyszły na porośnięte kwiatami i długimi, spalonymi słońcem trawami łąki. Marla przebiegła wzrokiem krainę i uznała, że jest bezpiecznie, a skryć mogą się w wysokich zaroślach. Zatrzymała zatem Kasztankę i zeszła z konia. Wyjęła spory kawał mięsa i chleba dla siebie oraz kilka jabłek i sucharów dla towarzyszki. Przysiadła w niewielkim cieniu rzucanym przez klacz i obie zajęły się jedzeniem.
Krzesinóżki wygrywały swoją melodię, także myśli Marli powędrowały daleko poza teraźniejszość. Zmrużyła oczy i rozkoszowała się tym dźwiękiem. Nie przeszkadzały jej nawet łażące po niej owady czy szelest traw, wręcz przeciwnie. Dzięki nim miała wrażenie, że wróciła do domu, choć w Seawood nieco bardziej wiało. Tutaj raz po raz musiała wycierać z czoła i karku spływający pot, ale i do tego w końcu przywykła. Jedynie ostro prażące słońce nie służyło jej wrażliwej skórze, upstrzonej chwilowo czerwonymi plamami. A im dalej na południe, tym miało być gorzej.
Przypomniała sobie lato w Vissendorffie Często z rodzicami chadzali nad górskie strumienie i wspólnie siadali nieopodal, by móc w spokoju wsłuchiwać się w szum płynącej wody. Nigdy nie pozwalali, by Marla zbliżała się zanadto, choć czasami miała wielką ochotę popłynąć z nurtem. Zamiast tego matka opowiadała jej przeróżne historie, czesząc przy tym włosy córki i rozwodząc się nad ich pięknym kolorem, czego dziewczynka nie potrafiła zrozumieć. Większość dzieci i dorosłych w Vissendorffie miała rude lub jasne jak słoma włosy. Nie widziała w nich nic pięknego ani wyjątkowego. O wiele bardziej lubiła ciemny odcień, którym pochwalić się mogła mama. Przypominał bezgwiezdną noc albo kolory snu pod powiekami. Marla często oplatała wokół głowy pasma matki i udawała, że to jej własne, a Lea zaśmiewała się do rozpuku, gdy kładły kosmyki nad górną wargę i zniżały głosy, przedrzeźniając a to gorliwego sąsiada, a to szynkarza z ich wioski.
     Bardzo chciała położyć się i zmrużyć choć na chwilę oczy, nie miała jednak do czego przywiązać Kasztanki, a tę wystraszyć mógł byle szmer. Wstała więc, otrzepała się z grudek ziemi i rozmasowała bolące miejsca, po czym chwyciła wodze i – by nieco rozprostować kości, a także dać chwilę wytchnienia zwierzęciu – poprowadziła konia pieszo.
Prawą ręką zgarniała na bok trawy i dużymi krokami przemierzała polanę. Przed oczami miała obraz Fermana i jego żony, wiszący w komnacie diukowej. Chmura pytań przeleciała przez głowę: kim tak naprawdę był? Jeśli magiem, to jakim sposobem zdołał oszukać ludzi i utrzymać swój sekret tyle lat? Gdzie nauczył się panować nad mocą? Bo tego, że musiał przyswoić jakieś nauki była niemal pewna. Zbyt dobrze pamiętała syna sąsiadów, który nie poszedłszy do szkoły dla obdarzonych magicznymi właściwościami, omal nie poraził kotki Elli. Ojciec Marli wściekł się, wiekowa już Ella była jedną z nielicznych pamiątek po jego matce, zmarłej zresztą w skutek trafienia piorunem. Rodzice chłopca długo jeszcze przepraszali za incydent, ale nie posłali go do Akademii.
     Jak więc się stało, że tak wysoko postawiony rangą człowiek uniknął jakichkolwiek podejrzeń? I co najważniejsze – czy zdołał rozwinąć swoje umiejętności na tyle, by stanowił dla niej realne zagrożenie?
Ale gdzieś z tyłu przemknęło jeszcze jedno, niezwykle istotne pytanie, na które wolała nie znać odpowiedzi: czy naprawdę da radę zabić Fermana?
W odpowiedzi na wszystko westchnęła tylko.
Ja nie wiem, chyba rzeczywiście jestem na to za głupia…

***


     Księżyc wysoko już wisiał na niebie nim dotarły do połaci lasu. Wchodząc w jego głąb kolejny raz upewniła się, że nikt ich nie widział. Czasami dostawała bólu głowy od tego ciągłego sprawdzania, wolała jednak to niż sztylet wbity między żebra w czasie snu. Zeszła z Kasztanki i wolną ręką chwyciła ją za wodze, ciągnąc za sobą.
Z każdej strony otaczały je drzewa, iglaste jak i liściaste, ale nic ponadto nie była w stanie stwierdzić, jako że jedyny obraz, który miała chwilowo przed oczami to wysokie, powykręcane gałęzie, wystające korzenie i delikatnie przebijające się przez konary światło. Marla wysoko stawiała stopy, uważając na śliskie liście czy mech.
Zauważyła na drodze parę pojedynczych oraz zbitych w grupkę grzybów. Pozbierała te z poduszką pod kapeluszem a resztę zostawiła komuś bardziej doświadczonemu. Przynajmniej z tych kilku może uda się coś przygotować. Oczami wyobraźni widziała przed sobą smakowitą misę z wywarem grzybowym i dużą ilością cebuli oraz sucharków, na której wspomnienie ślina niemal pociekła jej po brodzie.
Las był zbyt wilgotny, by ilość zebranego chrustu pozwoliła na rozpalenie porządnego ognia. Liczyła, że uda się choć rozgrzać zziębnięte kończyny, ale i na to się nie nastawiała.
     Wieki minęły, nim znalazła odpowiednie miejsce na postój. Niewielki dół, w którym przyszło im nocować pozwalał osłaniać je z daleka, dodatkowo Marla zabezpieczyła go od zachodu liśćmi i gałęziami, tworząc coś w rodzaju daszka. Kasztance niemal bez problemu udało się do niego zejść, jej nowa pani szybko i mocno przywiązała ją do najbliższego głazu, a za wszelkie niedogodności odwdzięczyła się, podsuwając klaczy kolejne jabłka i suchary, dzięki czemu oskubała się z nich niemal do cna.
Przysiadła w zagłębieniu, zaraz naprzeciwko Kasztanki, i zebrała w kupkę znalezione wcześniej gałązki. Za pomocą krzesiwka próbowała rozpalić ogień, co nigdy nie było jej najmocniejszą stroną. Przy dziesiątym razie zaklęła głośno i szpetnie, koń zaś zastrzygł uszami.
     – No co? – mruknęła. – Ogień próbuję rozpalić.
Kasztanka, wolno przeżuwając, nie spuszczała z Marli wzroku. Kobieta wzięła głęboki oddech i podrapała się po karku.
     – Tak, wiem. Jestem w tym beznadziejna. – Wzruszyła ramionami. – Jakoś nigdy mi nie wychodzi. No, może nie nigdy, ale rzadko. Trudne to cholerstwo i tyle.
Klacz zarżała cicho w odpowiedzi. Wojowniczka prychnęła.
     – Słuchaj no, ja wiem, że do doskonałości to mi jeszcze brakuje. Kiedyś się nauczę, tylko potrzebuję czasu. Którego, przypomnę, nie mamy. – Skrzywiła się. – Cóż, przynajmniej ja nie mam. Także ten… – Ponownie chwyciła za krzesiwo i zbliżyła się z nim do chrustu. – Zresztą, o czym tu mówić? I tak nie zrozumiesz. – I ciszej dodała: – Oszalałam, i to wcześniej niż sądziłam…
Zachichotała nerwowo, choć w rzeczywistości wcale nie było jej do śmiechu.
     Gdy zapłonął ogień, zdziwiła się niemal tak samo jak Kasztanka. Prędko przyłożyła do niego dłonie, okrywając się jeszcze pledem i trwała tak dopóty, dopóki ogień nie przygasł. Choć było to zaledwie kilka chwil to wystarczyło, by twarz Marli ponownie nabrała ciepłego koloru.
Odetchnęła głęboko, a z jej ust wydostał się niewielki obłoczek. Opatuliła się mocniej, chowając brodę w kawałek materiału. Był nieco szorstki, ale ciepły i pachniał czystością, co stanowiło miłą odmianę.
     – Zastanawiam się… – szepnęła, niby do konia, ale bardziej do siebie. – Czy on faktycznie jest taki niebezpieczny, jak zapewniała mnie Emmalda. – Westchnęła cicho. – Ja wiem, że nie powinnam zabijać nikogo przez moje widzi mi się, a już tym bardziej za pieniądze. Ale byłoby prościej, gdyby… gdyby rzeczywiście był „tym złym”. – Podniosła wzrok. – Rozumiesz, o co mi chodzi, prawda?
Kasztanka zamrugała leniwie oczami, po czym schyliła się i zaczęła skubać trawę.
Marla uśmiechnęła się, kręcąc głową.
     – Wiem, ja sama nie pojmuję, o czym właściwie myślę. Po prostu… sama nie wiem… chyba powoli gubię się w tym, co robię a co powinnam zrobić. Przecież nie taki był mój cel. – Splot Marli stał się jeszcze mocniejszy. Oparła czoło o podciągnięte kolana. – Nie chcę tego. Cholera, nawet nie wiesz, jak bardzo brzydzę się na samą myśl. – Pod powiekami zatańczył jej obraz miecza przecinającego kość, gdzieś w tle usłyszała krzyki i błagania. Niemal czuła na skórze krople krwi swojej ofiary. Gwałtownie uniosła głowę.   – K****, k****, k****!
     Klacz poderwała się nieco, słysząc podniesiony głos swojej pani. Po chwili jednak wróciła do przerwanej czynności, zapominając o wybuchu kobiety, a ta wzięła kilka głębszych wdechów i uspokoiła boleśnie bijące serce.
     – To… nieważne. – Zrezygnowana, ułożyła się na boku, podkładając pod głowę jeden ze zwiniętych tobołków, i z lekkim wahaniem dodała: – Dobrej nocy, mała.
     Niedługo później zmorzył ją sen, a trudy całego dnia i części nocy, choć zmuszona była nocować na niemal gołej ziemi, odeszły w błogą niepamięć.


Coś zaniepokoiło ją w momencie, gdy przez ściany snu doszedł ją odgłos rżenia. Brzmiało jak ranne zwierzę wołające o pomoc, jednocześnie było w tym coś znajomego. Marla, początkowo całkiem otumaniona, ledwo otworzyła powieki. Dopiero po chwili dotarło do niej, że coś jest nie tak.
     Rozjuszona Kasztanka próbowała zerwać wodze. Machała łbem we wszystkie strony, niespokojnie wierzgała w miejscu. Najwyraźniej czuła coś lub kogoś, kogo śmiertelnie się bała.
W ślad za nią Marla poderwała się z podłoża, zrzucając z siebie opadłe liście i pled. Zatoczyła się nieco, próbując uspokoić klacz i wyciągając ku niej rękę.
     – Ciii, cichutko. – Próbowała podejść do konia, nie stresując tej drugiej. Gdy Kasztanka uspokoiła się na tyle, by dopuścić do siebie kobietę, Marla położyła na jej nosie otwartą dłoń. – Hej, już. Spokojnie. Jestem tu.
Zwierzę jeszcze krótki moment odczuwało niepokój, w końcu poddało się i zwiesiło smutno łeb.
     Marla odeszła kawałek dalej, wciąż ukradkiem przyglądając się klaczy.
     Nie rozumiem… co ją opętało?, pomyślała, jednocześnie schylając się i zbierając rozrzucone rzeczy. Wepchnęła wszystko do obu toreb, a następnie przewiesiła je przez grzbiet Kasztanki i odpowiednio przymocowała. Już miała sięgnąć po plaster suszonego mięsa, gdy coś dobiegło jej uszu. Krzyk. Nie słyszała dokładnie słów, była jednak pewna, że głos należał do mężczyzny.
Odpowiedział mu inny, dobiegający z drugiej części lasu. Marla nie znała tego języka, co nie przeszkadzało jej ciału pokryć się gęsią skórką. Podświadomie czuła, że zbliża się coś złego. I że znalazła się w potrzasku.
     Prędko wyjrzała z dołu. W oddali, od prawej strony, zmierzała ku niej grupa ludzi. Z tej odległości nie mogła rozpoznać, kim są ani czyj herb noszą, co tylko bardziej ją zaniepokoiło. W pamięci próbowała przywołać obraz mapy i tego, gdzie mogła się znajdować, oraz jakie krainy sąsiadowały z lasem, ale wszystko mieszało się i stapiało w jedno. Gdzieś z tyłu głowy zaświtała myśl o Riverlland, ale ono znajdowało się na zachodzie, a przecież podążała na południowy wschód. Zostało więc jeszcze Brükenwast. Zaniepokojona, pokręciła w milczeniu głową. Nie, miasteczko leżało tuż przy granicy, jeszcze za Strzycami, a do tych jeszcze nie dotarła. Ale może wyruszyli na polowanie? Może to wcale nie wojownicy, a łowni?
     Wiedziała jednak, że sama się okłamuje. Już z daleka dostrzegła pełen rynsztunek, napierśniki w kolorze ciemnej miedzi czy broń zwisającą u pasa. Jeden z nich trzymał oparty o ramię młot bojowy, a gdy zobaczyła wreszcie pierwszy hełm, wszelkie wątpliwości zostały rozwiane, na nim bowiem wybity został wizerunek skorpiona. Marla czuła, jak niewiele brakuje, by wpadła w panikę i zdradziła tym samym miejsce kryjówki.
Skorpiony!
Metaliczny smak zagościł w ustach, serce biło niezwykle boleśnie, jakby chciało wyrwać się z piersi. Przyłożyła dłonie do skroni i skuliła się w sobie.
Jej największy koszmar miał zaraz się spełnić. Skorpiony były tuż obok, co najmniej pięciu, a ona była sama.
Kasztanka, jakby czując powagę sytuacji, naprężyła się nieco.
Marli przed oczami przeleciały krótkie sceny płonącej wioski oraz wrzaski kobiet i mężczyzn, wołających swe drugie połówki wraz z dziećmi. Przepychali się jeden przez drugiego i zaglądali w nawet najbardziej nieprawdopodobne miejsca: pod głazem, w króliczych norach. Nawoływali i łapali się za gardła, gdy dochodziło do nich, że krzyki te nie przynoszą rezultatów. Jeden z nich, miejscowy szewc w sile wieku, padł na kolana otumaniony żalem. Wyrywał garściami włosy z głowy, jego mały, chory synek i ciężarna żona zaginęli, a on siedział w samym środku chaosu, otoczony płomieniami i przebiegającymi ludźmi. Marla doskonale pamiętała, co stało się dalej. Do mężczyzny podszedł jeden ze Skorpionów, rzucił w niego kawałkiem ociekającego krwią mięsa, które okazało się martwym niemowlęciem wyjętym wprost z łona matki.
Była magiem, a im zabronione jest posiadanie potomstwa.
Po tym szewc sam prosił o odebranie mu życia. Ich ciała spoczęły później w zbiorowej mogile, gdzie nikt nie będzie o nich pamiętał. Nigdy nie odnaleziono ciała kalekiego syna, prawdopodobnie został spalony na wspólnym stosie wraz z resztą dzieci magów.
Marla musiała działać szybko. Przetarła mokrą od łez twarz, nie zdając sobie nawet sprawy, że płakała, po czym podbiegła cicho do Kasztanki i odwiązała ją.
Teraz czekał ją najtrudniejszy krok: musiała prędko wyprowadzić konia i dosiąść go, by w miarę możliwości przemknął między drzewami. Wszystko odbyć musiało się w przeciągu kilkudziesięciu sekund: po wyjściu z dołu będą mieli ją podaną jak na tacy. W tych warunkach nie miała szans na cwał, roślinność skutecznie uniemożliwiała swobodny bieg. Myślała, czy by może nie spróbować schować się w głębi dołu i zaczekać, aż przejdą obok, ale było to zbyt ryzykowne. Mogli ją wyczuć.
Wzięła głęboki oddech.
     To nie dzisiaj. Nie jestem jeszcze gotowa.
Chwyciła wodze, biegiem wpadła na ścianę ziemi, pociągnęła za sobą Kasztankę i czekała, aż ta wdrapie się po niewielkim wzniesieniu. Gdy klaczce udało się dotrzeć na szczyt, usłyszały z dość bliska ponury głos:
     – Et, irra mas!
Nie musiała wcale znać języka, by wiedzieć, co znaczyć miały te słowa. Prędko wdrapała się na grzbiet Kasztanki i ścisnęła jej ciało łydkami, wypychając jednocześnie biodra, dając tym samym wyraźny sygnał. Klacz spięła się i po chwili przeszła do galopu.
     Kobieta usłyszała za sobą podniesione krzyki. Biegli za nią, a jeden z nich zadął w róg. Nie oglądała się za siebie, ignorowała też uderzające ją po twarzy gałęzie, nie przejmowała się pajęczynami ani niczym, co mogło wpłynąć na koncentrację. Ściskała dłonie na wodzy, aż zbielały jej kłykcie, zanadto bała się rozluźnić uścisk. W każdej chwili z gęstwin mogli wyjechać na nią jeźdźcy Skorpionów. Musiała być gotowa i czujna, wypad z siodła nie wchodził w grę.
Świst. Koło ucha przeleciała na wprost strzała i wbiła się w najbliższy pień. Marla zaklęła głośno, zmieniając jednocześnie kierunek jazdy. Odbiła nieco w lewo, gdzie las był gęstszy a widoczność mniejsza. Oczywiście znaczyło to, że i ona mogła mieć problem z lawirowaniem między drzewami, ale uznała ten wybór za mniejsze zło. Być może uda się zgubić wojowników nim dotrze ich wsparcie.
Kasztanka nie zwalniała, a kobieta schyliła się nieco przed trącającymi ją, niskimi krzewami. Jedna gałązka z kolcami mocno zahaczyła o skórę na prawym policzku, delikatnie go tnąc, ale Marla nawet nie starła spływającej po nim krwi. Zmrużyła jedynie oczy i zacisnęła szczękę, starając ignorować się okrutny ból w udach i plecach.
Szybko wyjrzała do tyłu przez ramię. Napastnicy byli daleko w tyle, ale nie przestawali biec. Jeden z nich, najprawdopodobniej zwiadowca, strzelał w jej stronę ze swej pokaźnej kuszy. Całe szczęście, załadowanie broni trwało dość długo, a pościg za ofiarą wcale tego nie ułatwiał. Skorpion zdążył wypuścić zaledwie dwie strzały, druga wbiła się w ziemię.
     Kilka saren przebiegło przed Marlą w popłochu, Kasztanka wystraszyła się i zmieniła kierunek jazdy, zapuszczając jeszcze głębiej. Zwolniła nieco, jako że wymijanie pni było dużo cięższe. Wojowniczka czując, że lada chwila coś może na nie wyskoczyć, sięgnęła po miecz. Nie miała pojęcia, jak sprawdzi się na tym terenie ani czy da radę zagrozić nim siedząc na grzbiecie konia, ale jego ciężar w prawej dłoni uspokoił nieco zszargane nerwy. Do tej pory jedyne pojedynki konne, które miała okazję odbyć, to te organizowane w Seawood, gdy miała kilka lat, a i tak szczytem możliwości na tamte czasy było wspięcie się na Fircyka i machanie z jego grzbietu gładko zakończonym patykiem długości ramienia. Teraz walczyła o życie swoje i nie tylko. Musiała być gotowa.
     Ziemia stopniowo coraz bardziej opadała, stała się też wyjątkowo miękka i bagnista. Nie wróżyło to dobrze, ale jedyne, co mogła zrobić, to zawrócić lub postarać się obejść grząski teren, toteż pokierowała klaczą na lewo, licząc, że pas mokrego gruntu skończy się i będą mogły przejść swobodnie. Byłby to dobry plan, gdyby nie fakt, że chwilowo znajdowały się na nizinnym, podmokłym terenie, i aby wyjść ponownie musiałyby wspiąć się po wyższej niż ostatnio stromiźnie. Otaczała je ściana ziemi, a jedyne, co mogły zrobić, to podejść nieco dalej i spróbować wdrapać się. Gdyby Marla była sama, zajęłoby to najwyżej kilkadziesiąt sekund, ale z Kasztanką?
Pomyślała, czy by nie zostawić zwierzęcia i uciec, licząc, że nie zrobią klaczy nic złego, zaraz jednak zrugała się i prędko, bez czasu na przemyślenia, zsiadła z niej oraz pociągnęła za sobą. Nie opierała się, był to zresztą koń przystosowany do jazdy po górzystych terenach. Przeszły nawet połowę drogi na górę, kiedy usłyszały tętent i rżenie oraz towarzyszące mu ponaglenia jeźdźca. Marla uniosła głowę w kierunku hałasu i wystraszona jak nigdy, jeszcze kilka razy szarpnęła wodzami, a gdy Kasztanka wychynęła zza traw, pośpiesznie dosiadła jej. Niemal w tym samym czasie z gęstwin wyskoczył wysoki, częściowo opancerzony, czarny rumak, na jego grzbiecie zaś, nieco schylony, jechał jeden ze zwiadowców Skorpionów. Od razu dostrzegł wręcz agresywnie rude włosy uciekinierki i spiął konia w jej stronę. Z chwilową przewagą, Marla ruszyła przed siebie, zostawiając w tyle napastnika. Nie musiała nawet poganiać Kasztanki, klacz sama przeszła w galop, być może wyczuwała złość płynącą ze Skorpiona, a może przerażenie towarzyszki. Cokolwiek to było, dzięki niej kobieta dostrzegła promień nadziei.
Początkowo wydawało jej się, że wie, w którą stronę jechać. Ale stres, przemożna chęć ucieczki oraz brak dobrej widoczności nieba sprawiły, że nie miała pewności, gdzie się znajduje. Każde drzewo przypominało następne, a drepczący po piętach zwiadowca nie dawał ani chwili czasu na przemyślenia i zabawy z mapą. Parła więc prosto przed siebie, szykując się na to, co przyniesie los oraz modląc, by był on łaskawy.
     Fakt, że konie Skorpionów specjalnie układano przypomniał się Marli w chwili, gdy ten znalazł się tuż przy niej. Podobno żadna nacja czy ugrupowanie nie mogło poszczycić się równie szybkimi i sprawnymi, jak i posłusznymi ogierami. W tym momencie nawet nie próbowała udawać spokojnej.
     – K****! – zaklęła głośno.
Skorpion trzymał w jednej ręce długi, zakrzywiony sztylet, w drugiej zaś ciemny bat z maleńkimi kolcami powbijanymi na niemal całej długości. Zamachnął się i uderzył nim w goły bok Kasztanki. Ta zarżała głośno, spanikowana skręciła gwałtownie, omal nie zrzucając z siebie Marli. Kobieta podskoczyła wysoko, obijając tył i gryząc się w język.
     Nie, pomyślała. To nie jest Fircyk. To nie on. Zacisnęła szczękę i wychyliła się z siodła, próbując dosięgnąć mężczyzny. Nie spadnę.
     Niemal na oślep machnęła mieczem w jego stronę, ten jednak uchylił się przed ciosem. Krzyczał coś, co brzmiało jak wezwanie do boju, naprężył się i płynnym ruchem wycelował batem, obwiązując go w koło jej ramienia. Kolce przebiły materiał i czuła teraz wrzynający się w ciało metal i towarzyszący mu, okrutny ból. Skorpion już miał się zatrzymać, ściągając tym sposobem Marlę z konia i prawdopodobnie pozbawiając części skóry, gdy ta w mgnieniu oka przełożyła miecz do drugiej ręki i przecięła nim wiążący bat. Wciąż mając na sobie odcięty kawałek, sparowała kolejny cios, a ponieważ Skorpionowi został jedynie sztylet, czuła pewną złudną przewagę. Wracając do prawej dłoni, choć boleśnie wiążącej, spróbowała uderzyć od góry, co spotkało się z blokadą z wyciągniętym bokiem sztyletem. Wykręciła więc tułów nieco bardziej, spinając wszystkie możliwe mięśnie i uderzyła od dołu, spoglądając w prawo, a atakując od lewej, czym zmyliła przeciwnika. Nie celowała w mężczyznę, a w pas mocujący jego siodło i udało jej się go przeciąć, raniąc jednocześnie wierzchowca. Skorpion chwilę jeszcze utrzymywał równowagę, nierówny teren i panikujący koń sprawiły jednak, iż w jednym momencie znalazł się na twardej ziemi. Marla zerknęła przez ramię. Nie ruszał się.
     Fala ulgi, która wtedy na nią spłynęła, była czymś, czego nie zaznała jeszcze przez długi czas. Walczyła ze Skorpionem i wygrała. Starła z twarzy pot wymieszany ze łzami i krwią, przy okazji rozmazując je na całej długości.
Dzięki Ci, Stworzycielu.
     Wciąż nie zwalniając, poprowadziła Kasztankę na wschód, ku nieco bardziej rozrzedzonej części. Liczyła, że w ciągu paru godzin zdołają opuścić ten przeklęty las i wyjść na jakąkolwiek drogę wiodącą ku Strzycom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz