czwartek, 8 lipca 2021

Rozdział I

 


 

Karczma nie wyglądała na najczęściej odwiedzaną. Prócz Marli znajdowali się w niej niemal wyłącznie sami mężczyźni, wszyscy spoceni i z czerwonymi nosami, trącający się nawzajem glinianymi kubkami i raz po raz podnoszący głosy, tocząc ze sobą bitwę o najlepszą – w ich mniemaniu – historię tego tygodnia. Piwo lało się strumieniami, kilkukrotnie widziała już krzątającą się w pobliżu towarzystwa żonę karczmarza, nieudolnie próbującą wyrzucić przemokłe sitowie i wysypać nowe. Pod koniec dnia odpuściła sobie i siadła w kącie, popijając wraz z nimi i dokazując, jak to kobiecie nie przystoi. Marla, zatrzymując się tu na nocleg kilka dni temu nie sądziła, że zostanie na tak długo. Gdyby nie szalejące na dworze sztormy i potężne wichury, najprawdopodobniej w ogóle by tam nie zajrzała, tymczasem musi tu tkwić, dopóki niebo nie rozpogodzi się, a jej zostanie dość pieniędzy na kolejną noc. Jedynymi gośćmi, jak zdążyła już zauważyć, byli mieszkańcy wioski, dlatego też każdy z każdym się znał i poruszał w rozmowie dobrze znane tematy, głównie związane z rolnictwem, domem i polityką, a przynajmniej tej jej części dotyczącej ich stanu, jako że wielu z nich nie wiedziało nawet, kto obecnie zasiada na tronie. Na nią zwracała zresztą szczególną uwagę, raz nawet przysiadła się i postawiła wszystkim po porządnym kufle ciemnego, mocno gorzkiego piwa, byleby szybko rozplątać im języki.

     – Na południu bunta! Palą ile wlezie, rąbią ile wlezie, kradną ile wlezie. I zdziwieni, że się wzięli podnieśli i skrzyknęli. Są jak dzieci, mówię ci. Nasrają pod siebie i nie wiedzą, czemu śmierdzi.

Po czym mężczyzna klepnął Marlę potężną ręką po ramieniu i pociągnął duży łyk ze swego kufla, trzęsąc przy tym podbródkami. Jako jeden z nielicznych z towarzystwa z całą pewnością nie wyglądał na kogoś, kto mógł cierpieć głód, patrząc z daleka przypominał niezwykle wielkie, czerwone i spocone zwierzę. Miał największe pole, cieszył się najlepszymi zbiorami i prowadził osobisty handel z jedną z gildii kupców w odległym o kilkadziesiąt mil mieście, wielu mogło mu zazdrościć. Miał jednak słabą głowę do alkoholu, co Marla skwapliwie wykorzystała, podsuwając mu pod nos kolejne kubki z trunkiem i słuchając dalszych opowieści. Ale tego dnia usiadła nieco z boku, samotnie pochylając się nad rozłożoną mapą i analizując ją. Drewniany stolik chybotał się nieco, w paru miejscach zjedzony przez spuszczele, ale nie narzekała. Miała chwilę spokoju, którego tak pragnęła. Na wszystkie machania rękami w jej stronę grzecznie odmachiwała i tłumaczyła się bólem głowy. Karczmarka przyniosła więc zaparzone zioła, a Marli zaraz zrobiło się głupio, nie miała jednak odwagi przyznać się do kłamstwa, grzecznie przyjęła napar i podziękowała. Gospoda śmierdziała potem i czymś słodkawym, co przywodziło jej na myśl stęchliznę, na przestrzeni kilku dni zdążyła się jednak do tego przyzwyczaić, a nawet polubić. Panowała tu całkiem miła atmosfera, wszyscy zdawali się znać jak łyse konie i nie mieli przed sobą nic do ukrycia, tak przynajmniej sądziła. Jak było naprawdę, nie zamierzała dociekać. Nie chciała też zwracać na siebie zbytniej uwagi, rozpytała kilku z bywalców o jakieś zlecenia, ale nikt nic nie wiedział, pozostało więc tylko czekać na koniec burzy i wznowić marsz. Z chęcią zatrzymałaby się na o wiele dłużej, nie miała nic przeciwko mokremu sitowiu czy zbyt nachalnym mieszkańcom, póki jej żołądek nie kurczył się z głodu a w izdebce miała ciepło i na tyle przytulnie, na ile umożliwiało to spanie na słomie czy gryzące w czasie snu szczury. Nie licząc paru aspektów, czuła się tu niemal jak w domu.

Wczorajszego południa do oberży zawitał wędrowny ministrel. Chcąc schronić się przed deszczem, a nie mając w zanadrzu nawet miedziaka, zaproponował swoje usługi, ku uciesze gawiedzi. Od tamtej pory mężczyzna niemal nie zsiadał z małego stołka usytuowanego w rogu i przygrywał na podniszczonej latami lutni. W czasie przerw przepłukiwał gardło najcieńszym piwem i przyłączał się do mężczyzn, aż w końcu wszyscy, w jeden głos zaczęli wyśpiewywać ulubione pieśni, każdy swoją. Marla uśmiechnęła się pod nosem, a nawet sama zaczęła coś nucić, gdy karczmarz odezwał się głośno:

    – Li to, spokój! Bo już sam nie wiem, co mi w duszy graj! Decydujta! – Podniósł rękę, odczekał, aż wszyscy się uspokoją, po czym kontynuował. – Ja proponuję „Najświętsze góry Marijanny”!

    – Głupiś! – odrzekł inny, starzec z małymi, zmrużonymi oczkami i wysuniętą szczęką. – Dość mam słuchania o cyckach jakiejś królewskiej pizdy. Śpiew coś konkretnego, ministrelku! „Łzy pirwszej dziewicy” prosim!

    – A gdzie druga, hę? – parsknął siedzący tuż obok karczmarza. – Zanim dojdziemy do trzynastej, wszyscy tu szczeźniemy jako jedno. Daj coś krótkiego, żeby zasnąć miło. „Dwa kufle w jej oczach” będzie w sam raz.

Od słowa do słowa, po głębszych przemyśleniach i następnej kolejce, wspólnie zdecydowali się na „Pacholę-cielę”. Marli pierwszy raz obił się o uszy tytuł, toteż z zaciekawieniem przypatrywała się przygotowującemu do gry ministrelowi, a gdy ten przysiadł na stołku i zmrużył oczy, wiedziała, że lada moment pomieszczenie wypełni się muzyką. Chwilę później, z gardła mężczyzny popłynął słodki głos:

 

Gdy

dawne wieku temu

smoki po niebie suwały

narodził się pachół –

niemowlec niespodziewany.

Mamuńka mu prędko

członeczki przyozdobiła

i widząc te ocza 

pacholim-cielem oczciła.

 

Pacholę

wianeczki dziawczynek

niszczyło,

plwało na ludzi,

jawno z nich szydziło.

Poty z nerwicy

zjęły czoło matki,

widząc, jak to cielę,

w złego idzie śladki.

 

Rosło że

dziecię, problemów

nie mijało

i w starszym swym wieku

te słowa powiedziało:

„zwę się mężem zacnym!”

wyruszyło tak w wojnę

siekąc, rąbiąc, paląc

wszystkie kwijaty polne.

 

W końcu swym żywota

przeklnął wszytkie losy;

wreszta się zjawiła

czarna dama z kosy.

Uczcie się wszystcy

z tej pieśni rachować,

by sobie na starość

cieląt nie wychować!

 

Na końcu wspólnie wznieśli wesoły okrzyk, zerwali się z miejsc i ruszyli w taniec. Kilkoro z nich podeszło do Marli, ale ta wymówiła się rzekomym bólem głowy, więcej więc nie próbowali. Zamiast na towarzystwie, dziewczyna skupiła się raz jeszcze na mapie, podpierając brodę rękami.

Daleko. Wciąż za daleko.

Ponadto niepokoiły ją bunty, o których wspominał jej kiedyś staruszek, a które potwierdzili mieszkańcy. Sądziła, że minęło wystarczająco dużo czasu, by zdusić powstanie w zarodku, tymczasem chłopi wychodzili na place coraz częściej i chętniej. Dziwiło Marlę, że mimo porażek i krwawych ofiar wciąż znajdują w sobie siłę do walki. Są, co prawda, dużo liczniejsi, ale jak daleko mogą zajść z motyką czy pługiem? Choć, z drugiej strony, są jeszcze sierpy, a nawet siekierki. W zasadzie, jak mawiał jej nauczyciel: Nieważne czym ani jak walczysz. Ważne, abyś się nie zapomniała o co. Nie wiedzieć czemu, Marli przebiegł dreszcz po plecach. Odsunęła od siebie natrętne myśli, dopiła napar, zwinęła mapę i udała się do pokojów. Tam też rozebrała się, żałując, że karczmarka nie miała w zanadrzu żadnej balii. Marla wyraźnie czuła swój odór, ubiór pozostawiał wiele do życzenia, w wielu miejscach przetarty i upstrzony plamami potu, krwi i ziemi. Niemal zdążyła zapomnieć, jak to jest być czystą i pachnieć lawendą, której Missa zawsze dodawała do kąpieli. Na wspomnienie o elfce poczuła ukłucie w sercu, toteż szybko wyrzuciła ją z głowy. Zamiast tego położyła się na kupce siana, podkładając pod siebie zdjęte wcześniej odzienie, przykryła się szczelnie płaszczem i zasnęła, zasłuchana w uderzający w ścianę deszcz i dudniące w oddali grzmoty.

 

***

Rankiem usłyszała śpiew ptaków. Zwiastował koniec burzy i na tę myśl odprężyła się nieco. Za długo siedziała bezczynnie, podczas gdy kolejni ludzi ginęli lub siłą zostawali wciągnięci do niewoli. Każdy kolejny, zmarnowany dzień niósł ze sobą nowe ofiary, których Marla tak bardzo chciała uniknąć. Zerwała się z posłania i otworzyła na oścież okiennicę. Przywitał ją chłód rześkiego poranka i kryjące się za białymi chmurami słońce, toczące bitwę o dominację. Kobieta wciągnęła głęboko powietrze i wypuściła je, przymykając oczy. Skorzystała z nocnika, myśląc o wczorajszym wieczorze i nocy, podczas to której spała zaskakująco dobrze, choć jednocześnie miała wrażenie, że słyszała lub widziała coś, czego nie powinna. Wciąż się wypróżniając, przetarła zaspane oczy rękami, rozmasowała skronie i ziewnęła głośno, czując, jak siły powoli i stopniowo wstępują w nią. Gdy skończyła, wciągnęła na siebie pożółkłą od potu, lnianą koszulę i przewiązała ją skórzanym paskiem, po czym chwyciła kaletkę i przytroczyła do niego, założyła dół, zasznurowała wysokie obuwie i narzuciła wiązany w talii, wygryziony gdzieniegdzie ciemny, wełniany płaszcz. Rude loki spięła niedbale w niski kok, nie przejmując się nawet ich rozczesaniem, przepłukała jeszcze usta wodą z miętą znajdującą się w glinianym naczyniu obok wyjścia, założyła na plecy pochwę z mieczem i wyszła.

Zamówiła kawał ciepłego, świeżo wypieczonego chleba z masłem i słoniną, do popitki biorąc kufel mocnego piwa z gęstą pianą. W ten sposób oskubała się niemal ze wszystkich pieniędzy, ale nie żałowała. Chleb smakował wyśmienicie, palce lepiły jej się od spływającego tłuszczu, a trunek podziałał jak lek na rozdygotane nerwy. W planach miała jeszcze wydać ostatnie monety na skromny zapas na drogę, karczmarka skwapliwie więc zabrała się za ugniatanie nowych porcji. Oprócz Marli znajdowało się jeszcze trzech czy czterech innych mężczyzn, siedzących przy wyjściu i rozprawiających o czymś skrycie, pochylając się nawzajem i wysłuchując szeptów. Z ciekawości odwróciła się na miejscu i zerknęła na nich, ale nie mogąc usłyszeć niczego ciekawego, wróciła do posiłku. Trzymając w dłoni ostatni kawałek pieczywa, przetarła nim gliniany talerz z tłuszczu i wrzuciła do buzi, dopiła piwo i wstała z miejsca z kuflem w jednej, talerzem w drugiej ręce, gdy drzwi gwałtownie otworzyły się z przerażającym zgrzytem, niemal odbijając od ściany, a w progu stanął niższy od niej, czarnowłosy elf. Uśmiechał się kącikiem ust, skrzyżował ręce i – nie spuszczając z Marli wzroku – zawołał głośno przed siebie:

            – Znalazłem cię, mój drogi przyjacielu! Wygląda na to, że wygrałem!

To, co wydarzyło się później, wydało się dziewczynie jakby rozegrane, w następującej po sobie, ustalonej sekwencji. Ze stołu obok wejścia, przy którym siedzieli mieszkańcy, zerwali się dwaj mężczyźni, wołając jednocześnie „Elf! To elf!” i „Rusz się, pomóż nam!” wykrzykiwane w stronę Marli. Wypuściła z rąk gliniane naczynia, a te roztrzaskały się i rozsypały odłamkami po ziemi, chwyciła położony przy stole miecz i wyciągnęła go z pochwy, ale wszystko to działo się stanowczo zbyt wolno. Nim się zorientowała, jeden z mężczyzn wrzasnął przeraźliwie i opadł na podłogę, przykładając dłoń do miejsca, gdzie wcześniej było ucho, a teraz zionęła dziura wypełniona rzeką krwi. Czuła bijący od niego strach i kwaśny odór moczu. Drugi z nich, widząc, co spotkało jego sąsiada, cofnął się przed wymierzonym w niego długim, smukłym i obosiecznym sztyletem. Z twarzy elfa ani na moment nie zniknął kpiący uśmieszek.

Marla jakby zamarła. Trzymając przed siebie w obu dłoniach miecz nie wiedziała, czy lepiej jest zaatakować, czy czekać. Podświadomie czuła jednak, że obcy zna się na rzeczy dużo bardziej niż ona potrafiłaby przyznać. Pozostali mężczyźni siedzieli na miejscach, szeroko otwierając oczy i nie dowierzając temu, co widzą.

Do pomieszczenia wbiegła przestraszona karczmarka wraz z mężem. Miał z sobą nieco uszczerbiony tasak, widać było jednak, że nie jest najlepszy w wojaczce. Zagrzmiał więc:

            – Wynocha! Wynośta się! Elfi czort, precz i nigdy nie wracaj! – Nie widząc jednak żadnej reakcji przybysza, karczmarz podniósł broń. – No, wynocha! Bo cię zara…

 Elf, stojąc do nich bokiem, odwrócił się. Uśmiechnął się, tym razem szeroko i radośnie, skłonił i rzekł lekkim tonem:

            – Oh, wybaczcie! Poszukuję mojego drogiego przyjaciela, zapewne często odwiedza wasz przybytek. Tak, jestem tego w zasadzie pewien. – Wyprostował się, wyjął z kieszeni czyste, białe płótno i niespiesznie przetarł nim skąpany we krwi nóż. Nikt z obecnych nawet nie drgnął, czekając na rozwój wydarzeń, oprócz rannego chłopa, który wybiegł w pośpiechu i wołał o ratunek. – Moje maniery pozostawiają wiele do życzenia, do czego się przyznaję i stokrotnie przepraszam. Nie pozwolę, by twoje podłogi skalało więcej krwi, niż to naprawdę konieczne, gospodarzu. – Pozbył się ostatnich smug, aż sztylet wyglądał niemalże jak nowy, po czym schował materiał z powrotem. – Wracając, czy któreś z was nie widziało przypadkiem mojego cennego towarzysza? Spotkałem go wczoraj wieczorem w pobliżu tej oto gospody i odczuwam głęboki żal, że nie miałem okazji poznać go bliżej…

            – A krowa na rowie mnie obchodzi, co czujesz, elfie! Nikt mnie tu ni będzie nikogo atakował! Zabieraj swoją elfią gębę i ni przyłaźże mi tu!

Elf roześmiał się głośno i w jakiś niepokojący sposób. Marla szykowała się do skoku, ale za nią rozbrzmiał głuchy dźwięk spadającego z półek pieczywa i mamrotane głośno przekleństwa. Odwróciła się, a w jej ślad poszli pozostali.

            – Oh, a więc tu się ukryłeś, przyjacielu! Doprawdy, pomysłowy z ciebie człowieczek!  

 Elf podszedł do leżącego za stołem na drugim końcu sali wieśniaka, próbującego niezgrabnie wytoczyć się z kryjówki. Marla rozpoznała w nim tego samego mężczyznę, który wczorajszego wieczoru życzył sobie „Łzy pierwszej dziewicy” do zagrania. Małe, świdrujące oczka szukały pomocy wśród towarzyszy. Nikt jednak nie kwapił się, by mu jej udzielić.

            – I jak się dzisiaj czujemy? Najadłeś się do sytości? Ze zdrowiem wszystko w porządku? Wyspanyś? – Elf zachichotał cichutko. – Oh, z tym ostatnim może być problem, prawda, mój mały przyjacielu? Myszkowanie w środku nocy musi być niewątpliwie bardzo męczące. Nie, żebym wiedział, co mówię. Słyszałem tu i ówdzie. – Staruszek próbował osłonić się przed spojrzeniem spiczastouchego, ale nie był w stanie odeprzeć jego nagłego ataku. Poczuł aż w trzewiach wymierzonego mu kopniaka. Padł bokiem na ziemię i omal nie zadławił się śliną. Elf przykucnął, spojrzał mu prosto w twarz i uśmiechnął się. – Wybacz, przyjacielu. Czasami mam pewne problemy z nogami, przykurcz mięśni, jak stwierdził jeden medyk. Zdaje mi się jednak, że masz coś, co należy do mnie. I nie tylko, jak zakładam. Wiele, wiele cosiów.

Chwycił spod poły płaszcza kolejny, mniejszy już nożyk myśliwski i zbliżył go do piersi leżącego. Marla nie wytrzymała. Podbiegła do mężczyzny i pociągnęła za ramię, zmuszając, by na nią spojrzał.

            – Zostaw go. Nic ci nie zrobił. No, nie fizycznie. – Zwolniła uścisk. – Jeśli chcesz przelewu krwi, wyjdźmy na zewnątrz. Zmierz się z kimś, kto potrafi dobyć miecza. – Uśmiechnęła się paskudnie, mając nadzieję, że nie wyczuł w jej głosie targających nią wątpliwości. – Zmierz się ze mną.

Elf nawet nie drgnął, choć w jego oczach tańczyły wesołe iskierki. Ruchem tak szybkim, że Marla nie zdążyła nawet zareagować, przeciął koszulę starca, a spod niej wytoczyła się grubo nabita monetami sakwa, kawałek skóry zwiniętej w rulon, garść luźnych miedziaków, osełka do ostrzenia i jedwabna chusta. Dziewczyna zamarła. Jej wzrok spoczął na czymś szczególnym.

            – To… moja mapa.

Podniosła z ziemi materiał i przypatrywała mu się w milczeniu. Nie mogąc znaleźć odpowiedzi, zwróciła się do starca:

            – Jak… kiedy?

            – Gdy spałaś, zapewne. Jak widzisz, moja sakiewka również sama się tu nie wprosiła – odpowiedział jej elf. Schował prędko pieniądze, a także pozostałe rzeczy, o których Marla była pewna, że nigdy do niego nie należały. Uśmiechnął się szeroko, podczas gdy leżący pod nim mężczyzna dygotał przeraźliwie. Karczmarz widząc, o co rzecz się roznosi, przegonił z gospody pozostałą klientelę, żonie nakazał posprzątać po zamieszaniu, a sam podszedł do kobiety i kucającego obok niej przybysza.

            – Wy, wy dwoje. Zabierać mnie się stąd. Ni chcę tu widzieć żadnej walki, krwi ani niczego wincej, bo was wypatroszę i powsadzam wam w te brudne zadki kije tak, że wam uszami wyjdą. Dziewczyno, tam masz swoje jedzenie. – Palcem wskazał Marli leżące na ziemi, czerstwe bochny. – Zabieraj je i już was ni ma. I na swoje własne oczy wincej was widzieć ni chcę!

Po czym zniknął w sieni. Elf cmoknął z przejęciem.

            – Aj, wielka szkoda. Piwo tu mają przednie. – Przybliżył nożyk do gardła złodzieja. – To co, jakieś ostatnie słowa, mój przyjacielu?

Mężczyzna próbował coś powiedzieć, ale wydał z siebie jedynie głośne, jednoznaczne burknięcie, które wydać mogły tylko poluźnione zwieracze.

            – Hm, mógłbyś się wysilić na coś lepszego. Choćby „nienawidzę elfów” czy „jaki gładki ten mój oprawca”. Nie, żebym już tego nie słyszał. Tego o elfach. – Uśmiechnął się. – Na to drugie wciąż czekam. Przekonany jestem, że padnie z ust pięknej wdowy. Po tym, co już z nią zrobię, rzecz jasna. Tymczasem…

            – Dość.

Odwrócił głowę w stronę dziewczyny, jakby dopiero przypominając sobie o jej istnieniu.

            – Dość? Przypomnij mi, promyczku, czy on ciebie też przypadkiem nie okradł? Jeśli go zostawimy, zaraz oskubie całą wioskę.  – Wzruszył ramionami. – Nie, żeby mnie to obchodziło. Ale twoje kruche, niewieście serce może tego nie znieść.

            – Moje serce ma się dobrze, dziękuję. Powiedziałam, żebyś go zostawił. To stary głupiec, nieszkodliwy. Chcesz brudzić sobie ręce krwią wiejskiego złodziejaszka?

Zdawało się, że sztyleciarz myśli nad czymś intensywnie.

            – To może chociaż język? Wiesz, żeby nie paplał. Z reguły nie oszczędzam swych ofiar. – Parsknął. – Oto, co kobieta może zrobić z mężczyzną!

            – Nie.

Zastanowił się.

            – Ucho?

            – Nie.

            – Oh, to może chociaż po paluszku z obu rąk?

Marla schowała mapę i skrzywiła się na samą myśl.

           – Nie. Żadnego cięcia. Po prostu go zostaw. Spójrz na niego. – Głową wskazała na starca, ledwie żywego, leżącego we własnym gównie i z wyraźnymi objawami szoku. – Wystarczy mu. Myślę, że to sobie zapamięta.

Elf westchnął przeciągle, podniósł się i stanął z Marlą twarzą w twarz, choć zmuszony był nieco ją unieść. Kobaltowe oczy wbił uważnie w jej ciemnobrązowe, jakby chciał przejrzeć ją na wylot. Dziewczyna przybrała kamienny wyraz.

            – W porządku. Ale jesteś mi winna przysługę.

Zachłysnęła się.

            – Na Stworzyciela, jaką przysługę?!  

            – Po pierwsze – odrzekł, wyciągając ku górze wskazujący palec. – Dzięki mnie odzyskałaś mapę. Zakładam, że była ona dla ciebie ważna, skoro odetchnęłaś chowając ją z powrotem. Po drugie. – Do duetu ze wskazującym dołączył środkowy palec. – Nie zabiłem go, tak jak prosiłaś. Nikt cię nie nauczył, migotko, że na świecie nie ma niczego za darmo?

            – Przecież nie możesz…

            – Zwą mnie Lareth i lepiej, byś zapamiętała sobie to imię, najdroższa. Przyjdzie dzień, gdy zaczniesz je przeklinać. – Odwrócił się, odrzucając do tyłu swój półdługi, nisko spięty kucyk, po czym w progu gospody rzucił jeszcze: – Do zobaczenia, moja urocza przyjaciółko! Pamiętaj, że zawsze znajduję swych dłużników!

Skręcił i zniknął za ścianą. Marla jak osłupiała wpatrywała się w otwarte na oścież drzwi, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.

Oprych!

Pokręciła głową, pocieszając się w myślach, że nie ma możliwości, by znalazł ją tam, gdzie się właśnie wybiera. Spakowała zapasy i już miała wychodzić, gdy rozmyśliła się, podeszła do starca i wymierzyła mu potężne kopnięcie prosto w brzuch. Ten momentalnie odzyskał zmysły, po jego ciele przeszedł gwałtowny skurcz, odwrócił się i wyrzucił z siebie wszystko, co trzymało jego żołądek w ryzach.

            – Być może czegoś cię to nauczy, starcze. Teraz płacz sam, a te swoje „dziewice” zostaw w spokoju.

Po czym odwróciła się, pożegnała karczmarkę i wyszła, żałując, że kolejny raz dała nabrać się na czyjeś ciepło.

Ja nie wiem, ja to chyba jednak za głupia jestem…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz